Albo nieszczęście w szczęściu, bo setki ludzi później sprawę roztrząsało. A każdy inaczej ją interpretował.
Wydarzyło się w czerwcu, w pogodny, poniedziałkowy ranek. Około 9-tej rano.
Maryśka Jarzębiata szła powoli w górę. Przykrym wąwozem. Na zagon, zwany Nowina. Ostatni pod lasem, na szczycie Lipskiej Góry. Nieodłączne atrybuty każdej, wiejskiej gospodyni miała przy sobie. Kopka na ramieniu, na kopce wisi wiklinowy koszyk. A za nią krowa.
Rasa: Polska-czerwona-górska.
Na krótkim postronku ją Maryśka prowadziła, żeby głodne bydlę na skarpy po trawę nie sięgało. -Przyjdziesz na swoje to się napasiesz. -Po ci mi zwada z sąsiadami.
Idą i idą. Żeby nie stromizna i śliskość pod nogami, pewnie by się z nudów gospodyni zdrzemnęła. Pracowity, wiejski człowiek, nie marnuje czasu. Albo śpi, albo pracuje. Wspinanie się po górach nie jest tu za pracę uznawane.
Dyszy, fuczy, ale jednak przysypia. No i -dzięki Bogu-, że ten koszyk na plecach dźwigała.
Znienacka krowa na nią naskoczyła.
Krowa jak to krowa. Raz do roku musi na coś naskoczyć. Innej krowy nie ma, no to skoczyła na to co było przed nią. Na własną gospodynię.
Że się bydlęciu chciało? Na takiej grapie?
Musiała. Pokazać, że jej się chce. I to pilnie!
Maryśce nic się nie stało. Między nią a krówskim chciejstwem, koszyk był. Ścisnęło go. Zasprężynował. I oddał. Krowie nie dał rady. Za ciężka. No to popchnął swoją nosicielkę. Poleciała do przodu. Na kolana, i na jedyną, wolną rękę. Nic się jej nie stało. kolana tylko trochę potłuczone. O kamienie.
Krowa też spadła. Na cztery racice. Stoi spokojnie. Poinformowała.
Że się ścigo. Znaczy – latuje.
Maryśka zebrała się wnet na nogi. pomruczała cosik, pojezuskowała, ale szybko się udobruchała. -Zapowiada się przychówek! -Może to nawet będzie cieliczka? -Nie sprzedam! -Zostawię sobie na krowę! -Będę mieć dwie! -Bogu dzięki.
Przeszła jednak do tyłu, za krowę. Tak na wszelki wypadek. Zresztą koszyk by drugiego razu nie wytrzymał. Dzielnie odpierał atak, ale pękł. Nie szkodzi. W domu się go podrutuje.
Gospodyni pogoniła krówkę patyczkiem, prawie z czułością, i poszły dalej.
Trochę przed czasem przygoniła do chałupy. Może już córka -Helka- przyszła ze szkoły.
Ale jeszcze nie ma pieronicy. Pewnie znowu łazi z chłopczyskami po potokach.
Albo w kozie siedzi.
Helka wreszcie przyszła. Co jej tam matka natłukła, nie będziemy się rozwodzić. Ostro musiało być. Bo córka ledwie ziemniaki z kwaśnym mlekiem zjadła, zaraz poleciała. Wykonać co matula nakazali: -Pójdziesz do Fidelusa. On ma byka. Poprosisz pięknie kiedy mogę z krową przyjść. Powiedz, że zaczęło się dzisiaj rano. On ta będzie wiedział kiedy właściwa pora. Tylko sobie nie zapomnij! Helka w trymiga poleciała. Już po dwóch godzinach, zziajana, przyszła. -Wartkoś się obróciła -uradowała się matka.
-No jakże nie -sprawa jest, powiedziałbym, życiowa.
Taki nawiązał się dialog: -Kiedy mam przyjść? -Nikiedy! -Jak ty do matki? -Tak jak jest. -O co chodzi? -Fidelus już od pół roku nie ma byka. -Nie może być! Stało się co? -Sprzedał. -E, gówno prawda. Musiało się cosik stać! -Nic się nie stało! -Ty mnie tu Helka wrednie podpuszczasz. -Prawdę gadam! -Fidelus to chłop. Nikt mu nie może nic kazać! -Nie może? No to dlaczego siedzi na pogródce, kurwuje, i prawie płacze. -Przezroku. Fidelus? -Zanim mnie przegonił, to jeszcze powiedział, że teraz, ten, no, tfu, ciul, Józek z Końca krowy zapładnia. Maryśce kamień z serca spadł. -Nie wszystko stracone. Ale zaraz refleksja ja naszła. Niedowierzanie własnym uszom.
-Józek z Końca ma byka? -A od kiedyż to?
-Leć że Heluś. Przed wieczorem zdążysz. Maryśka własną córkę prosi? -Powiedz, że mogę nawet w nocy z krówką przyjść. Tak powiedz! Daleko nie ma. Nie daj Boże, żebyśmy nie zdążyli. Krowa z tym długo czekać nie może! Dobra córka tylko się serwatki napiła, i pobiegła. Już po godzinie była z powrotem. -No i co ten Józek? Kiedy mam przyjść? -Sam przyjdzie! -Tu byka przyprowadzi? Nie mogła się swojemu szczęściu nadziwić Maryśka.
Rzadko się z Józkiem z Końca spotykali. Ze wstydem musiała kobieta przed samą sobą przyznać, że znała go, ale wiele nie szanowała. A tu okazuje się, taki fajny chłop.
-No to kiedy tego byka przyprowadzi? -Jutro przed południem.
-Helka, ty do nauki, ja idę na chwilę do Jaciulinej.
-Józek z Końca ma byka?!
Poszła. Późno wróciła. Ledwie na wieczorny obrządek. Potem wody naniosła ze studni. Po ciemku. Na blasze grzała. Do szaflika pełno nalała. Jednym słowem kąpiel sobie urządziła.
Helka spod pierzyny zagląda. Dziwi się. Gorszy. -W poniedziałek?
Józek z Końca jak obiecał tak przyszedł. Ale bez byka.
Wymyta, czysto ubrana Maryśka, przecież się nie dziwi. Nie po próżnicy wczoraj dwie godziny u sąsiadki zmitrężyła. Patrzy na gościa z podziwem. I taka myśl jej w głowie zaświta: -A wygląda jak zwyczajny chłop! Niczym się nie wyróżnia. No, co prawda dziecisków ma ze sześcioro. Tu bystrym wzrokiem gościa zlustrowała. Nic nadzwyczajnego nie wypatrzyła. Ubranie zwyczajne, robocze, buty, czapka, na ramieniu torba, a z niej jakaś tuleja wystaje. Jeszcze lepiej się przyjrzała. Portki jak portki. Luźno zwisają. Żadnych wzgórków, ani wypukłości! W czym rzecz?
-Co mi się tak Jarząbiatko przyglądacie? -pyta trochę speszony Józek. -Edy nic o-dmrukuje baba, prędko wzrok na neutralny obraz przenosząc. I zaprasza do obórki.
Mała, ciemna szopka bez okien i elektryki.
Jeszcze jej taka dziwna myśl przeleciała:-To dlaczego ta jego Rózia stale niezadowolona?
Przeszli przez próg stajenki. Przybysz mruknął zwyczajowe-Szczęść Boże-, potem torbę odłożył, i na krowę patrzy. Krowa coś mruczy. Maryśka nie wytrzymała. Bała się, że żywym ogniem zapłonie. Wskazała ręką na ścianę. -Tu macie kołka portki powiesić. Sekundę wzrost inseminatora taksowała – A tu taboret, jakbyście nie dostali. I wyleciała na podwórko. Z hukiem zatrzaskując za sobą drzwi. Ciemność widzę!