Siedem pokoleń IV.

Pradziad.

Wolny chłop. Ochrzczony w kościele imieniem -Jan-, wybranym z panteonu świętych. Dzieciństwo miał krótkie, wcale nie beztroskie, trochę płaczu, często śpik pod nosem, wnet -jeszcze „plątonogiemu”- kazali kur pilnować, i psotne owce ze szkody przeganiać. Ukończył trzy klasy całorocznej szkoły powszechnej, dlatego umiał względnie dobrze czytać, pisać i liczyć. Dzieci miał siedmioro. Szczęśliwie przeżyło pięcioro.
Ledwie dwanaście lat mając, poszedł na służbę do bogatszego gospodarza w innej wsi. 8 lat u obcych ludzi mieszkał i pracował. Miał już dwadzieścia lat, gdy nareszcie przyszedł czas na samodzielność.
O żeniaczce i swoim chlebie czas pomyśleć.
Długo tułał się po świecie, ciężko -jako wyrobnik- pracował, jednak przy okazji, czegoś się nauczył, podpatrzył. Mimo bystrości, latami nabyte doświadczenia, i tak go, -w dalszym życiu-, od wrednego podstępu nie uchroniły.
Teraz to był znany z imienia i nazwiska obywatel. W księgach parafialnych i urzędach zapisany, przez podatki i szarwarki państwu poddany.
Ubrany, zwyczajnym dniem w fabryczne, cajgowe ubranie, kupione na jarmarku. Oczywiście, miał też inny strój -świąteczny- nabył go w sklepie, a najlepszy garnitur -weselny- to nawet od krawca, szyty na miarę. W niedziele chodził regularnie do kościoła. Tam Jana urobili. Prawie całkiem poddał się czarowi plebańskiej mowy. Uwierzył im i zawierzył. Przez to jemu było już ciężej niż ojcom. Pozwolił siebie omamić, i swoim dzieciom wmówił, że niesprawiedliwości tego świata to jego, i jemu podobnych biedaków wina. Za twoje grzechy. O suchym chlebie, często o głodzie, przepitym wodą z potoka, od ciężkiej mordęgi zgarbiony, grzeszył. Czym nieborak grzeszył? Chyba myślą. Wszak gadatliwy nie był, zaś czynem nie mógł, bo utrudzone ręce ciągle miał orką zajęte. Świt w pole wyganiał, a litościwa noc zmęczonego na krótki odpoczynek sprowadzała. Jedynie spasiony pleban wiedział co ten biedak Bogu winien. Grubas w sukience chodzący, głośno o tym winowaniu z ambony wrzeszczał, wstępu do nieba odmawiał, smołę piekielną za trud przyrzekając. Aż się gawiedź ze strachu kuliła. Chyba, że nieszczęśnik grzech odkupi. U szafarza boskiej naiwności. Jedyny sposób żeby czarną duszę ze szponów diabła wyrwać, to na poświęconym, proboszczowym polu, darmo i długo pracować.
Z nieszporami na ustach.
Pokutników było wielu. 30 hektarów proboszczówki, najszybciej i najlepiej -w całej okolicy- było obrobionych. Darmowi niewolnicy tłustą ziemię obsługiwali. Swoje liche zagonki dla mglistej obietnicy zaniedbując. Mimo tych starań, nieomylny szafarz łask Bożych, stale był niezadowolony. I ciągle mu było mało. Chrzciny, ślub, taca, ostatnie namaszczenie, pogrzeb, dużo kosztowały. Mało mu było. Jeszcze osobiście swoje owieczki nawiedzał, ostatnie grosiki z domów biedoty zabierając. Kolęda się to nazywa. Za tą „przysługę” -ogłupieni-, łaskawcę po rękach całowali.

Zbudował dom.

Za wyrzeczenia kilku lat harówki, kupił dwa woły, i duży wóz na żelaznych kołach. Tym sprzężajem zwoził skały z ojcowego kamieniołomu, drewno z lasu przyciągał, i piasek z rzeki Skawy przywoził. W dwa, letnie sezony, między sianokosami a żniwami, także jesienią i zimą, budulca naściągał. W trzecim roku, tradycją ojców, dół w ziemi wykopał. Długi na dziesięć metrów, szeroki na cztery i na półtora metra głęboko. Z wąskim wejściem od strony potoka.
To będzie tył domu. Wymurował ściany piwnicy i podłogę wapienną zaprawą wyrównał. Wtedy na poprzek dłuższych ścian, grube bale położył. Tak z 80 cm. jeden od drugiego. Na te przecznice pokładł prawdziwe deski. Grube, cieślicą okantowane, gwoździami przybite.
Masywna podłoga izby. Pod nią piwnica na ziemniaki i inne okopowe. Zimą w niej ciepło, zaś latem zimno. Można teraz ściany domu stawiać. Z porządnych, na kwadrat ciosanych bali. Mchem uszczelnionych. Z czterema oknami i drzwiami na stalowych zawiasach. Na piwnicy jest duża, widna izba. W niej wielki piec z cegieł na glinianej zaprawie budowany. Palenisko, popielnik, blacha do gotowania, piekarnik, wbudowany garnek na gorącą wodę, a nawet miejsce do spania w trzaskający mróz. Z boku piec do pieczenia chleba, z drugiej strony wnęka dla piskląt i innego zimą urodzonego inwentarza. Były tam meble. Komoda na świąteczne ubrania, heblowane, szerokie ławy, i prawdziwe, małżeńskie łoże. Z pościelą, na żytnią słomą wypchanym sienniku. Szafą-parawanem od reszty izby oddzielonym. Obok pieca zmyślne wieszaczki na drewniane sztućce i metalowe garnuszki. Przed piecem ławeczka. Dziadek sobie siedzi i patyczkami ogień podtrzymuje. Babcia musi go obchodzić przy kuchennym krzątaniu. Zrzędzi. Oboje to lubią.
Takie wiekowe flirtowanie.
Za ścianą części mieszkalnej, sień na przestrzał domu. W niej szafki na wszelkie przybory, wieszaki, uprzęże, wiadra i szafliki. Znowu pełna ściana. Sień od części stajennej oddzielająca. Obora ma osobne wejście z podwórka. Gnój ze stajni wyrzuca przez małe okienko w ścianie -na tyły domu. Tam porządnie, widłami go w głębokiej dziurze rozkłada, i udeptuje. Żeby przegnił, a nie spalił się. Jedyny nawóz. Organiczny. Rozrzucony pod uprawę ziemniaków, plon zwiększy, a przyrodzie nijakiej krzywdy nie zrobi. Obok gnojowiska ustęp z prawdziwą deską do zasiadania. Nieczystości na obornik spadają. Nic się nie marnuje. Stajnia też ma normalne okienko z szybami, chociaż mniejsze niż w izbie. Krowy, woły są na stanowiskach uwiązane, trzoda w chlewikach.Tylko kury i króliki biegają swobodnie. Obok domu stoi wozówka, mała stodółka, na strychu siano i słoma. Przed domem czyste podwórko, a za domem sad owocowy. Wiosną, gdy każde drzewo i krzew innymi kolorami zakwita, mrowie pszczół i innych zapylaczy graniem, buczeniem, bzykaniem, ciężką pracę sobie umila. Gospodarzowi za pożytek muzyką dziękuje.
Gdyby tylko zapracowany więcej czasu na to uszczęśliwianie miał.
Płytką studzienkę pobok strumienia wykopał. Do niej pitna woda spływa, czyściutka jak łza, przefiltrowana przez pokład żwiru. Niżej biegu potoka poi się bydło. Pranie odbywa się w domu, zimą nawet w ciepłej wodzie. Wygotować w wielkim garze, z dodatkiem szarego mydła, potem cierpliwie trzeć na metalowej tarze. Stary, płaski kamień przy wodzie, tylko do ostatniego płukania jest potrzebny. Zostało jeszcze, bielutkie, na drewnianych żerdziach w sadzie powiesić. Pachnie.
Parą wołów i drewnianym, choć z żelaznym lemieszem pługiem, orał swoje zagony. Kamienie na mury graniczne odnosił, siał, bronował i ziemniaki sadził. Sierpem skoszone zboże w snopki wiązał, suszył, i po trzech dniach na wielkim wozie do stodoły zwoził.
W zimie czterech sąsiadów się zeszło, cepami na gumnie prędko zboże wymłócili. Piękne granie. Wnet z innej stodoły rytmiczna, czterotaktowa muzyka się rozlegała.
Odrobek.
Przy tej, wcale nie przykrej robocie, wina popili, pośmiali się, z kobietami pożartowali. Przyjemnie, a z pożytkiem spędzony zimowy czas. Zanieczyszczone zboże przez ręczną wialnię przepuszczali. Zestaw sit pędem powietrza nawiewane ziarno oczyścił i pooddzielał plewy, poślad, kąkol, rzepiki. A przez najdłuższe sito tylko siewne przelatywało.
Do worów i na strych z tym skarbem.
Różnokolorowe nasionka chwastów głęboko zakopać, a plewy, i puste kłosy, rozrzucić po gnojowisku.
Całe, znojne życie ciężko pracował. Uczciwie. Żeby wiele koniecznych do życia przedmiotów było za co kupić. W każdy dzień targowy jechał do miasta. Krowę,świnkę, albo tylko kopę jajek sprzedać.
Żeby coś nabyć, musi się coś przehandlować.
Zakupy do domu, dla dziecisków, a i fachowców koniecznie odwiedzić. Sprzęty się psują. Przy okazji zarobi kramarz, kowal, kołodziej, szewc, no i krawiec.
Podczas tych, dalekich wypraw do miasta, gdy powolne woły kroczyły ślamazarnie, miał dużo czasu. Na marzenia. -Hej, żeby tak konika mieć!- Ile by to cennego czasu można zaoszczędzić. Tam gdzie woły potrzebują dwie godziny, konik w ćwierć tego czasu zaleci. Ej, marzenie.
Żył 60 lat.
Ciężko się naharował. Wybudował dom z całym obejściem, gospodarkę rzetelnie prowadził, i swoim, mocnym zaprzęgiem wiele ziemi uprawnej lasom wydarł. Ładną spuściznę dzieciom zostawił. Dobre wspomnienie u swoich, i wśród sąsiadów. Uczynny był, zgodny i pogodny. Wszystkie swoje siły życiowe ukochanej ziemi oddał. Mimo, że nic ze sobą nie zabierał, odchodził w jakimś niepokoju.
-Dlaczego dziadku?
-Tyś się matce ziemi kłaniał. Wielekroć zmęczony na kolana padał. Wstawałeś, i dalej mdlejącymi rękami rwałeś skały.
– Aż Ci żołądek zerwało.
-Dlaczegoś dziadku smutny w tej ostatecznej chwili?
-Bo proboszcz mówił, że wszystko zło tego świata to moja wina.

-Nieprawda!!!

-Więcej pełnych dniówek na księżym polu darmo odpracowałeś, niż jakichkolwiek grzechów popełniłeś!

Cześć jego pamięci.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *