Siedem pokoleń V

Dziadek.

-Franciszek-, syn gospodarza na kilku hektarach, własnej, choć górzystej, czyli kamienistej ziemi. Takiej litej skały, pokrytej przewiewną i przezroczystą mieszanką odrobiny lichej gleby i milionów drobnych kamyczków. Ubogie to, nieurodzajne, niewdzięczne, morderczych starań wymagające, ale….własne. I cóż z tego, że w kilkudziesięciu zagonach po stokach okolicznych gór rozrzucone?
Dorobił się siedmiorga dzieci, z których pięcioro przeżyło.
Nie brakowało już chleba, omasty do ziemniaków, ani mięsa na niedzielny obiad. No, chyba, że akurat rok był nieurodzajny. Wtedy trzeba było przednówek kapustą z grochem albo zacierką z samym mlekiem obywać. Jednak nawet wtedy, w kiepski czas, nikt przecie już z głodu nie umierał. Ciężka harówka wielu pokoleń przodków tragedii zapobiegła. W wielkiej dyscyplinie, od najmłodszych lat, każdy członek rodziny musiał na swój wkład do garnka własnymi rękami zapracować. Franciszek szczególnie ciężko i długo pracował. Był najstarszy z rodzeństwa. Pierworodny.
Po latach tego pomagania ojcu, kiedy młodsze dzieci wreszcie trochę podorastały, mogły już solidnie pracować, pierworodnemu -rodzice i sumienie- pozwoliły odejść.
Pewnej wiosny, ciekawy świata, kilkunastoletni młodzieniec, zawiesił na kijku węzełek z jedzeniem i butami, ucałował rodzicieli, rodzeństwo przytulił, i w świat ruszył. Popłakali się podejrzewając, że już nigdy syna i brata nie zobaczą.
Boso, bez grosza, ruszył odważnie zdobywać świat. Za morzami szukać miejsca, które go przyjmie, i da szanse zapracować na lepsze życie. Na zachód poszedł.
Szedł i szedł, tam gdzie słonko go prowadziło. Kroczył wytrwale, do cna zmęczony, na obolałych stopach, przysypiał w przydrożnych rowach, kopach siana, nie często w stodołach litościwych gospodarzy. Żywił się tym co w trakcie wędrówki znalazł. Czasem uprosił napotkanych miejscowych o możliwość zarobku. W polu, przy budowie, a nawet w kuźni jako pomocnik.
Piękne lato trwało, podczas gdy On wędrował, pracował, uczył się, i grosz do grosika w pocie czoła zdobywał. Jesienią doszedł do Hamburga. Bilet za zaoszczędzone marki kupił. Już po sześciu tygodniach w Nowym Świecie ze statku wysiadał. Potem przez 10 lat w dokach na własnych plecach ładunki przenosił. Choć kości niemiłosiernie bolały, plecy się garbiły, nie narzekał. Twardy charakter, do ciężkiej pracy stworzony. Cieszył się. Miał własną izdebkę do spania i kupka dolarów rosła. Powoli, ale systematycznie. Powoli, wszak znaczną część regularnie do kantoru odnosił, i do ojczyzny słał. Niech ojcowie gospodarkę rozbudowują, pola dokupują.
-Już nikt z moich bliskich nie będzie głodował.
Zamierzał zostać tam na zawsze, z losem spolegliwie pogodzony. Tu do śmierci będzie tyrał, zarabiał, i bliskim dolary słał. Niech żyją godnie. On siebie dla rodziny chętnie poświęci.
-To przecież nic takiego, gdy się kogoś kocha.
Ale stale, niezmiennie, niezależnie od biegnących lat, niezależnie od wieczornego bólu kości po całodziennej harówce, tkwiła głęboko w sercu bolesna nuta tęsknoty. Łzami, w samotności lanymi, walczył z nią. Opierał się. Żeby sobie jakoś w cierpieniu ulżyć, słał do domu rodzinnego wielostronicowe listy, maczkiem na niebieskim papierze pisane.
-One,te listy z innego świata, do dzisiaj są relikwiami dla potomnych.
Posyłał dolary i szmatki dla jedynej dotychczas kochanej kobiety. Matki. Swojej niewiasty w Ameryce nie miał. Czasu szkoda, i te -tutejsze- inne jakieś. Mogła by taka nie zrozumieć, że można samemu biedę klepać, jedyne życie poświęcić, żeby innym żyło się odrobinę lepiej.
Wtedy w Ameryce wielki kryzys nastał. Nie ma co rozładowywać, to i dokerzy nie potrzebni. Polak robotę stracił, nowej nie umiał znaleźć. Może by jakiś farmer, fabrykant, albo rzemieślnik, młodego, silnego, kawalera zatrudnił. Może. Ale dla wolnego stanowiska trzeba by innego robotnika zwolnić. Starszego, dzieciatego, takiego, który mimo biedy na zawsze chce tu zamieszkać. Nie dla swojej wygody. Dla lepszej przyszłości dzieci.
– Nie, tego nie zrobię.
-Na ludzkiej krzywdzie nie będę się podpierał.
Nagle, w słotny, jesienny czas, gdy szedł prosić o robotę do kolejnej fabryki, zatrzymał się. Serce kolcem załomotało, cierpieniem tęsknoty goryczą w gardle zawyło. Załkał. Wnet złota myśl go naszła. Już wiedział. Zawrócił na drodze. Prosto do znajomego portu poszedł. Zdecydowanie.
-Bilet na statek do Gdyni proszę.
Końcem zimy pociągiem przez całą Polskę przejechał. Wnet ze łzami radości z kochanymi się witał. Matulę po drżących rękach wielekroć całował. W sam raz zdążył na weselach sióstr się pobawić. Wywianować je. Zaraz braci z udziałów w ojcowiźnie uczciwie spłacił, żeby ze zmęczonymi rodzicielami na dziedzinie prawowicie ostać. Niech ojciec i matula jakąś nagrodę w postaci dobrego syna-opiekuna i godnego następcy na starości mają. Należy im się.
W końcu o sobie pomyślał.
Kupił rączego konika, wyjazdowy wóz z wiklinowymi półkoszami i w konkury do pięknej dziewczyny z innej wsi uderzył. Co mu tam odległość, gdy młodość jest, a konik prędki. Panna przyjęła go i pokochała. Wkrótce byli razem. Trzeba iść na swoje. We dwoje.

Zbudował dom.

Oczywiście, wzorem najlepszym, wzorem wielu pokoleń ojców, musiał kamieni, żwiru, piasku, cementu, wapna i drewna nazwozić. Do tej ciężkiej roboty, jednak ojcowe woły były potrzebne, choć powolne, jednak nadzwyczaj silne i w trudzie nieustające. Konik tylko na targ, do kościoła, do urzędu, albo do okolicznych fachowców biegał. Prędko biegał. Aż wiklinowe półkosze podskakiwały. A rafy kół o kamienie stukając, turkoczącą melodie grały.
Uczciwy dom zbudował.Tak trzeba. Na długie lata. Tu nie Ameryka. Nie wystarczy parę słupków postawić i cienkimi deskami obić. Nie. W starym kraju mieszkamy. Budujemy trwałe, ciepłe, niezniszczalne, rodzinne domy. Żaden huragan ich w niebo nie uniesie, ani byle ulewa nie załamie.
Materiał zgromadzony. Kopiemy dół w ziemi. Piwnica pod domem musi być. Od wykopu wąski rów do potoka, tędy poprowadzi -z glinianych rur ułożone- odwodnienie domu. Ściany piwnicy deskami oszalował, w nich betonowy fundament, aż pół metra nad ziemię wylał. Gęsto kamienie w plastyczną masę upychał. Twarde skały mur wzmocnią, zaś drogi cement się zaoszczędzi. Wylewka na podłogę. Wnet w szeregach stemple postawił, a na nich deskowanie pod betonowy sufit, stalową siatką wzmocniony. Nie cały sufit piwnicy betonem zalał, w rogu zostawił otwór, tam będą schody, z sieni wprost do piwnicy, nie trzeba już będzie w zimową kurniawę [ zadymkę] na podwórko wybiegać, żeby coś z domowej spiżarni przynieść. Będzie za to małe okienko w betonowej ścianie, tędy ziemniaki i inne okopowe po drewnianej rynnie z wozu rozładowywane, wprost do przegród się sturlają.
Teraz buduje ściany domu. Drewniane bale, w dokładne kwadraty na gatrze – czyli tartaku- poobrzynane, końce na jaskółczy ogon zaciosane, na wieki osikowymi kołkami zaczopowane. To będą ściany. Zaś między belkami pakieciki leśnego mchu. Te piękne wiązki zwijał fachowiec -optyk- Ściany buduje się z modrzewiowego drzewa, te zewnętrzne i te działowe. Tam będą aż dwa oddzielne pokoje i duża kuchnia. Cztery okna z sosnowych fosztów i kilka drzwi z bukowego drewna u stolarza zamówionych. Oczywiście drzwi mają uczciwe zamki, a wejściowe to nawet małą szybkę. W środku izb na betonie pokładzie poprzeczne legary ze świerkowego drewna, między nie wypełnienie -piasek pomieszany z potłuczonym szkłem. Żeby gryzonie nie podchodziły. Na to heblowane, brzozowe deski -równiutka i pachnąca podłoga w pokojach.Tak jak podłogę, zrobiono i sufity. Legary na poprzek i deskowanie od dołu, drugie od góry, na legarach. Pomiędzy deskami ocieplenie, składające się z mieszanki sieczki, odrobiny piasku, wapna i szklanej stłuczki. Strych będzie użytkowy. Dwuspadowy dach, na nim betonowe, malowane dachówki. Zaś wokół dachu orynnowanie ze spustami z cynkowej blachy. Zapobiegliwy gospodarz nawet piorunochron zainstaluje.
Z zewnątrz dom gotowy, ale w środku jeszcze dużo roboty. Trzeba nierówności ścian specjalnie dopasowywanymi deszczułkami wyrównać. Potem na ściany i sufity papiakami [ małe zakrzywione gwoździe] trzcinową siatkę gęsto przybić. Żeby narzucany tynk dobrze się trzymał. Wyschną równiutkie ściany, to się je kolorowanym wapnem pomaluje. Wtedy będzie budowa mieszkania zakończona. Zduna trzeba sprowadzić, żeby porządny piec -wszystkie izby nagrzewający- wybudował, u stolarza łóżka i inne meble zamówić, a na jarmarku dziesiątki potrzebnych w gospodarstwie rzeczy pokupić.
Wygodne i ciepłe mieszkanie gotowe.
Za drzwiami sień. W niej schody do piwnicy klapą zamykane, drabina na strych, i szafki, wieszaki, oraz mnóstwo schowków. Za ścianą stajnia. Koń przy żłobie, krowy na stanowiskach, a wszelka trzoda w chlewikach, – nawet kury- na zamkniętych grzędach. Znajomy różdżkarz po podwórku z rozdwojonym patykiem pochodził i bezbłędnie podziemny ciek wskazał. Na nim właściciel wykopał studnię, dobieranymi kamieniami ściany ocembrował, a na wierzchu kołowrót z łańcuchem zamontował.
Teraz to nawet dziecko może wody naciągnąć.
Zwierzęta gospodarskie wodę w potoku piją tylko wtedy, gdy z pastwiska wracają. Zimą i w słotny czas, wielka beczka odstanej wody na nich w rogu obory czeka. Na tyłach domu, za stajnią, w głębokiej, obetonowanej dziurze, ukryte jest gnojowisko. Na jego skraju wychodek z klapą, i wejściem prosto ze sieni.
Jest duży dom z poddaszem i piwnicą, stodoła, oraz wozówka na sprzęty rolnicze. Wszystko to w „podkowę” wokół dużego, czystego podwórka poustawiane. Lśniące, nowe, pachnące i zadbane. Za domem sad z rzędami drzew owocowych i jagodowych krzaków.
Widać rękę robotnego gospodarza.
Franciszek całe życie uczciwie i ciężko pracował. Lenistwo za śmiertelny grzech uważał, a każdą chwilę nicnierobienia za bezpowrotnie zmarnowaną. Mimo tego podejścia do życia, czasem musiał się w wyjściowe ubranie przebrać, żeby w odwiedziny iść, a gdy dalej było, to swoją furką jechać.
Hej! Jakby to pięknie wyglądało, gdyby wtedy przy dyszlu dwa jednakowo ustrojone gniade czy kasztanki biegły.
Ale cóż -ten gospodarz mierzy siły na zamiary. No to w pojedynkę kasztanek biegał odwiedzić Franciszkowych braci, siostry, czy kuzynów.Trzeba rodzinne kontakty podtrzymywać. Na wesela, chrzciny pogrzeby, a i tak, bez nadzwyczajnego powodu, z samej ckliwości [ tęsknoty] musi się czasem miłych ludzi odwiedzać. Nacieszyć się wspólnym przebywaniem chcieli. Odpustów, karuzel, kramów ze świecidełkami także nie unikał. Swoim dzieciom chciał przychylić tego, czego sam w swojej trudnej młodości nie zaznał. Wtedy narodziła się tradycja cosobotnich, sąsiedzkich posiadów. Najpierw przy okazji, potem co jakiś czas, wkrótce regułą się stało, że co stateczniejsi gospodarze ze siedliska, wkrótce i z innych dziedzin, schodzili się i rozprawiali o świecie.
Coraz więcej rozmówców się schodziło, dlatego tylko największy dom na siedlisku mógł ciekawskich pomieścić. Jako, że to Franciszek akurat taki właśnie obszerny dom skończył budować, sam był spolegliwego i towarzyskiego usposobienia, a jego małżonka – Michalina -gościom rada, a nie pyskata, to w każdą sobotę właśnie w tych gościnnych progach te spotkania się odbywały. Wkrótce był to stały punkt programu dla całej wsi.
Wokół wielkiego, dębowego stołu, ciężkiego i półką na buty nad ziemią wzmocnionego, zasiadało czasem nawet kilkunastu statecznych gospodarzy. Zrazu o problemach gospodarskich radzili, ale gdy wina w kolejnych flaszkach ubywało, języki się rozwiązywały. Jakiś młodszy temat pytaniem rzucił, zaraz mu starszy odpowiedział, inny coś dodał, a ten najbardziej wygadany, albo najwięcej podchmielony opowieść z tematem związaną rozpoczynał. Raj dla uszu gospodarzowego synka, który pod tym stołem od przedwieczora się skrywał, żeby ani słówka z zasłyszanych bajań nie uronić. Cichutko, przez kilka godzin siedział, i myślał, że nikt o nim nie wie. Musieli o jego tajemnicy wiedzieć. Dlaczegóż to przez kilka godzin nikt z domowników o dziecko nie zapytał? Gdyby mamusia nie wiedziała gdzie jej synuś jest, toby go przecież wołała. A chłopczyk mały był, dziwów tego świata spragniony, toteż chcąc jak najwięcej się dowiedzieć, właśnie pod ten stół wlazł. Dla wiedzy tajemnej, zawsze ciekawej, czasem tak strasznej, że gdy już gospodarze się porozchodzili, podsłuchiwacz bał się na środek izby wyleźć. Od duchów, czarów, diabłów, płanetników, strzyg i czarownic, aż gęsto w izbie było.
Oj wielce szkraba nastraszyli.
Ci niczego nie bojący się górale, albo to z wrodzonej chełpliwości, albo żeby podsłuchującego tak nastraszyć, coby uciekł spod stołu, niestworzone historie opowiadali, gęsto się o ich prawdziwości sumitując. Prawie, że zawody uprawiali -kto straszniejszą bajdę opowie. Synuś aż zębami szczękał ze strachu, ale przecież wygrał. Nigdy nikomu nie udało się takiej straszności wymyślić, żeby hardy chłopiec spod stołu wyskoczył. Teatr wielu aktorów, a tylko jednego, prawdziwego słuchacza, w każdą sobotę otwierał swoje podwoje. Dawał nigdy nie zapomniane przedstawienie.

Franciszek żył lat 70.
Do końca życia w robocie nie ustawał.
Jakoś śnieżną porą, gdy akurat nie było co robić [bo przecież w innych okresach roku roboty jest moc] zalegnął. Mówił, że krew już nie chce w nim krążyć. Rodzina chciała natychmiast znachora, a nawet lekarza wołać. Nie pozwolił. -Każde stworzenie ma swój czas, a mój właśnie nadszedł- zdecydowanie zaoponował w oczach marniejący patriarcha rodu. Potem leżał spokojnie w białej pościeli, na poduszce z gęsich piór. Blada twarz, okolona niewielkim wiankiem bieluteńkich włosów, z mgłą zachodzącymi oczami, wpatrzonymi w wielki obraz serca Pana Jezusa, wiszący na ścianie na wprost jego oczu. Może drzemał życiem okrutnie zmęczony, a może z tym Bogiem na rychłe spotkanie się umawiał? Może prawdę z księżych słów od jego niecnych zachowań oddzielał? A może tylko tak sobie o czymś marzył.
Jeżeli tak było, to ten człowiek niczego dla siebie nie prosił. Tylko dla swoich ukochanych. Tajemnice swoich myśli -jak zresztą każdy- zabierał ze sobą.
Jednak w sobotę trochę się ożywił, sąsiedzi na tradycyjne posiady się zeszli. Przecież nic o słabowaniu gospodarza nie wiedzieli. Taktownie natychmiast do odejścia się zbierali. Nie pozwolono im. Cóż się zmieniło? Że jeden umrze? Przecież kilku chwackich następców tutaj zostawia. Jeden z nich od dzisiaj będzie Wam towarzyszył. Tradycja to święta rzecz. Przez pokolenia niech trwa. Franciszek gościom nie pozwolił odejść. Żarliwiej niż zwykle zapraszał siadać, rozgościć się i opowiadać. Było prawie jak zwykle, gospodarze opowiadali, ale dzisiaj jak ognia unikali ostatecznego tematu. O robocie gadali, i o nadziejach. Również Franciszek inaczej niż zawsze się zachowywał. Teraz leżał w pościeli, w sufit patrzył, ale za to płomienniej niż kiedy indziej się uśmiechał. Tak jakby do siebie samego. Gdy późną nocą goście się rozchodzili, każdy gospodarza mocno, długo za rękę potrzymał, przytulił szczerze i prędko -Boga chwaląc- wychodził.
Płakać statecznemu człowiekowi nie przystoi, a jak już musi, to tylko w samotności!
Oni musieli zapłakać!
Umarł nad ranem, w nocy, z niedzieli na poniedziałek. Dobry czas na wieczne spoczywanie wybrał. Nieboszczyk nie powinien przez niedzielę w domu leżeć, bo to nowe nieszczęście zwiastuje. Zaś dlatego nocą umarł, żeby rodzinie długiego czuwania przy umierającym zaoszczędzić. Rano przy świetle gromnicy się pomodlą, popłaczą, wnet mogą do codziennych obowiązków przystąpić. Życie musi trwać. No i cały tydzień mają, żeby uczciwy pochówek zaplanować.

Cześć Jego pamięci!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *