Przymuszony przez los wybrałem się na daleką wyprawę. Swoją, leciwą karetą, z duszą na ramieniu, jechałem przez gęsty, długi las. Wlokłem się powoli wsłuchując się w trójtaktową pracę czterocylindrowej maszyny. Klekocze ale jedzie. Gdzieś tam za trzynastym zakrętem, a ko końca lasu było ich jeszcze ze trzynaście, rozkraczyło się moje, stare popychadło. Pewnie jakaś świeca, może gaźnik, albo coś się poluzowało? No jednym słowem maszyna zgasła i w dodatku moje próby ożywienia zdechlaka zeżarły akumulator. Co robić? Płakać czy kląć. Tu przypomniały mi się nauki o tzw. pozytywnym myśleniu i mniejszej szkodzie.Toteż natychmiast zacząłem się cieszyć, że nie ma ze mną wszystkowiedzącej żony i małych dzieci.
W trakcie tej mojej chyba jednak udawanej radości, zza trzynastego zakrętu wyskoczył inny wóz. Jaki tam wóz – kareta złota. Piękny, zachodni. A ja jak ten kołek stałem mu na drodze, na środku pasa ruchu.Toteż natychmiast uskoczyłem na pobocze. Pal licho moje golenie, prawdziwa szkoda by była gdyby -co nie daj Boże- gwałtownej deformacji uległ zderzak, albo błotnik, czy nawet tylko lakier się zadrapał na zbliżającej się -bezszelestnie a błyskawicznie- błyszczącej refleksami światła księżycowego limuzynie.
„Toto” musi majątek kosztować!
Wyobraziłem sobie {o co wcale trudno nie było], że za kierownicą tego metalizowanego widma siedzi jakiś rozbuchany synalek nowo narodzonego kapitalisty. Kiedy zaś uzmysłowiłem sobie, że zazwyczaj wszyscy ci Panowie Przemysłowcy, to auta mają cholernie drogie, bo na pokaz, ale nie za gotówkę kupione, ino w tzw. leasing wzięte, to szlak trafił resztki mojego, pozytywnego myślenia wobec czarnych przeczuć, które kary ziemskie i niebieskie zapowiadały, gdy z mojego powodu zostanie uszczuplony majątek jakiegoś banku. -Do końca życia się nie wypłacę- taka była moja, ostatnia myśl, nim żem w geście ratowania zasranego życia w głęboki rów na główkę pikował. Zanurkowałem w pokrzywy po to, by wraz z gniecionym cudem techniki, nie słyszeć lamentu moich, głodnych dzieci.Tudzież dotychczas -odpukać- tylko na filmach słyszanego skrzypienia więziennych drzwi.
Zamknąłem oczy i liczę moje ostatnie sekundy na wolności. Jeden…nic, dwa…nic, pięć…nic. Nie wytrzymałem naporu łez i pieczenia całego ciała. Musiałem otworzyć choćby jedno oko. Cholera – stoi. Otwarłem drugie oko. Bogu niech będą dzięki. Faktycznie, stoi. Nie było żadnego, świętokradczego kontaktu miedzy błyszczącym lakierem metalik a tymi resztkami rdzawego koloru i pochodzenia, które jakie były to były, ale były moje.
Chyba ma ABS-y, idiotycznie oczywista myśl teraz przeleciała mi przez głowę. Bo przecież żadnego pisku opon nie słyszałem a toto cudo w miejscu się zatrzymało.
Długo biłem się z myślami. No bo tak: -Jeżeli to UFO -nie dobrze. Uprowadzi mnie. Ale tę myśl odrzuciłem. Kosmiczny pojazd spadłby z nieba a nie wyskoczył zza zakrętu. Choć szybkość z jaką ten cud tu przybył była nieziemska. Albo to policja -tym bardziej nie dobrze. Dowód zabierze i mandat wlepi.Tę myśl wkrótce także odrzuciłem. Bo okropnie by piszczało, przecież nawet ja wiem, że Polonez ABS-niet. Więc jest tylko jedna, trzecia możliwość. To synalek, lub osobiście „Pan na fabryce” zatrzymał się, żeby chama z….jechać. Dlaczego na środku jego drogi gruchota zostawia. Przecież droga także jest jego.
No nie- myślę sobie. Ja tu odreaguję na tobie bogaty zasrańcu. W końcu za mną, prostym robotnikiem, stoi całe moje
socjalistyczne państwo. I w bojowym nastroju wyskoczyłem z fosy. Zresztą i tak musiałem wyskoczyć, bo mnie dla całkowitego dobicia, całe zastępy czerwonych mrówek oblazły. I nie próżnują.
Drzwi limuzyny powoli, bezgłośnie [ to jest możliwe?] się otwierają i słyszę bardzo uprzejmy głos: -Nic się panu nie stało? -Nic! warknąłem, i w trakcie otrzepywania gryzących mrówek próbowałem sobie przypomnieć czym czasem o jaki kamień nie walnął podczas skoku do rowu.
-Może panu w czymś pomóc?
-Co mi pan pomoże. Tu trzeba chirurga! -wypaliłem bezmyślnie. No bo jakże mogłem rozsądnie myśleć, gdym teraz jedną ręką w uchu grzebał, czy aby słuchu sobie nie uszkodziłem, a drugą oczy przecierał, czy aby dobrze widzę. Choć żadna mrówka do oka mi nie wlazła.
Gość skoczył jak oparzony, włączył światła awaryjne w swojej [złowrogo błyszczała] limuzynie, do żony [ za młoda mi się
wydała] coś krzyknął, porwał apteczkę spod tylnej szyby i niczym tygrys mnie zaatakował. Rozbierać chciał! Az zawstydzony musiałem przerwać dłubanie w organach i napastnika przytrzymać.
-Proszę pozwolić sobie pomóc, umiem udzielić pierwszej pomocy, a żona już wzywa pogotowie.
-Jakie pogotowie? -Po co pogotowie – wywrzeszczałem zupełnie ogłupiały.
-No przecież pan jest ranny. -Prosił pan o lekarza.
Zamurowało mnie. -Ja o lekarza? -Nie wspominałem o lekarzu. O sędzim, prokuratorze, obrońcy z urzędu to tak, ale
nie o doktorze. -Nie!!!
-No mówił pan o chirurgu.
O wciórności. Tyś gościu naprawdę z kosmosu. Mówiłem o chirurgu, takim który reanimuje trupy. Ale blaszane. No to znaczy o
mechaniku samochodowym, żeby naprawił mojego gruchota. Mój jedyny środek lokomocji, nie licząc roweru ze skrzywioną ramą.
Co się teraz zaczęło dziać, trudno opowiedzieć. Gość zatoczył się na maskę swojego cacka, aż skoczyłem go podtrzymać, bo a nuż lakier zarysuje. Nie przejmował się, jeszcze mocniej natarł obiema rękami. Nawet se pomyślałem, że to chyba nie leasing [ czy jakoś tak się to pisze]. I tak strasznie się śmiał.
Z wozu wyskoczyła piękna pani w jeszcze piękniejszym futrze [chyba im ogrzewanie nawaliło- pomyślałem] podbiegła wystraszona do ryczącego męża i woła rozdzierającym głosem: -co się stało Karolku?! A jednocześnie wciskała mu w usta jakiś biały proszek.
Pan odsunął delikatnie nachalną rękę, przytulił panią, przez łkanie wyseplenił” -Nic się nie stało Zosieńko, ja tylko się śmieję. A potem długo pani w futrze tłumaczył, przerywając wywód salwami rechotania, co zaszło między nami. Wreszcie i kobieta zrozumiała co znaczy zwrot- Chirurg blaszany-. Dobrze, że nie użyłem zwrotu -trandytle- [to te szkodniki które już dużą część mojej karoserii zutylizowały]. Dopiero bym się naczekał.
Długo to pojmowanie popularnego -wśród prymitywnie zmotoryzowanego ludu- zwrotu trwało, tak długo, że i ja miałem czas sprawę przemyśleć. Doszedłem do wniosku, że nie chcą mnie uszkodzić, na majątku uszczuplić, lub godności pozbawić, a może nawet pomogą.
Wtem dał się słyszeć rozpaczliwy głos syreny karetki pogotowia. Zza trzynastego zakrętu wytacza się etatowy wóz polskiej służby zdrowia. Fiat 125p wersji kombi. Jak się wkrótce przekonałem w stanie optycznym ciut gorszym niż mój „nieboszczyk”.
-To jest jednak możliwe -pomyślałem i urosłem w dumę. Nie jestem ostatni!
Z bojowego wozu wyskakuje dwóch drabów z noszami i dawaj ładować moje sto kilo na to wątłe płócienko. Wrzeszczałem wniebogłosy. Nie, że się bałem, bywały człowiek jestem, tylko próbowałem zgadnąć ile za niezasłużoną przysługę zapłacę. I co się stanie z dobytkiem całego, mojego życia kiedy zostanie sam na drodze.
Właściciel pięknej fury oderwał ręce od maski -chyba jej nie uszkodził? -przeleciało mi przez myśl. Przestał się nareszcie śmiać, podszedł dystyngowanym krokiem do Pani Doktor, która scenę przez lekko uchyloną szybę obserwowała -przecież nie wyjdzie w nocy na słotę- i w kilku słowach wytłumaczył pomyłkę. Chyba się nie przesłyszałem, że powiedział:- Moja wina. Ja zapłacę. Podał swój adres w mieście i wkrótce draby wykiprowały mnie na ulicę. Miałem z tego nawet satysfakcję, gdy zobaczyłem, że kilka mrówek przeniosło się ze mnie na szpitalny wikt.
Karetka na ryczącym sygnale,[pewnie po to taki głośny, żeby jęki dolatujące z konwulsjami szarpanego podwozia zagłuszyć] powolutku odjechała. Państwo byli jeszcze weseli, ale już się nieśmiali, i wkrótce piękny wóz, na pięknym holu [ gość miał – ja nie] pociągnął w stronę miasta moją milczącą maszynę. On świecił i błyskał kierunkowskazami, toteż moje ogarki zamiast świateł wcale nie były potrzebne. Wyłączyłem. A nuż uda się akumulator uratować?
Zaholował mnie wprost pod rzęsiście oświetlony budynek na którym wielkimi literami pisało: Serwis gwarancyjny i pogwarancyjny. Gość wszedł do środka ja zemdlałem. -Dlaczego wszyscy uparli się mnie zrujnować? To była moja ostatnia myśl, i obraz głodnych dzieci znów stanął mi przed oczami.
Gdym wrócił do świadomości, mój wybawca i pan w białym kitlu [ chirurg?] stali koło mojego zdechlaka. Samochodowy doktor gwałtownie kiwał głową na -Nie!- Jednak po kilku cichych słowach mojego dobroczyńcy, piekarz [?] zajrzał pod maskę kaszlaka.
Żal mi się gościa zrobiło, bom widział jak wielkie męki sobie zadawał by obrzydzenie przemóc i w ogóle spojrzeć na ten cud realnego dobrobytu.
Wielkim fachowcem musiał być ten doktor, bo ledwie co popatrzył, nawet niczego nie dotknął, natychmiast stwierdził co
jest zepsute, wymienił liczbę -trzydzieści milionów [no,no no….na stare] -[koniecznie muszę uszy umyć],ale…-tu cie mam mądralo- z pewnym zakłopotaniem musiał się przyznać: – My już części do tego typu pojazdów nie prowadzimy. Wreszcie – chyba mu nerwy puściły- bo po prostu uciekł.
Rozmarzyłem się. Gdybym ja miał 30 milionów to bym sobie inny wóz kupił. Może nawet zachodni. A nie zabytkiem [choć mam sentyment do weterana] się telepał. Jeszcze by mi na budowę chałupy zostało.
Dostojny pan, autentycznie zafrasowany, jął mnie przepraszać, że nie może pomóc, chyba, że życzę sobie by mnie gdzieś zaholował. To dla niego żaden problem. Myślę sobie: -Nie dobrze. Tu w wielkim mieście nikogo nie znam. Wozu nie zostawię byle gdzie bo ukradną. No w każdym bądź razie wpadłem w wielki frasunek.
Tak dumam, bo cholera wie ile mi ten zasraniec weźmie za to holowanie. A tu dama z wozu wysiada i mówi uprzejmie do męża: -Karolku, a może pana do domu odtransportujemy. I do mnie: – Czy mogę wiedzieć gdzie pan mieszka? Powiedziałem. -Ależ to żaden problem, to przecież nie daleko.
Pan Karol podjął decyzję: – Niech pan wsiada. Jedziemy.
Przyciągnęli nas [mnie i mój wóz] do domu. Całą drogę kombinowałem do którego sąsiada po chwilówkę skoczyć. I beczeć mi się chciało bo darczyńcy skojarzyć nie mogłem.
Przy domu gość pomógł mi wcisnąć auto do stodoły, pozwijał brudną teraz linkę i powiedział: -Proszę się nie martwić jutro się pomyśli o naprawie. A teraz życzę panu dobrej nocy. I odjechali cichutko.
Piękni państwo w pięknej limuzynie.
Ja cały czas gębę miałem rozwartą {bezwiednie], toteż nie zdążyłem nic przemówić.
Rano szwagier -złota rączka- wyprostował jeden krzywy wichajster od pompy, akumulator podładował, i znowu pięknie klekocze moja stara poczciwa landara. Troszkę sobie z radości przygazowałem [nie za dużo, bo olej bierze] i robimy rundkę honorową. Wtem na plac wjeżdża limuzyna koloru zloty metalik [teraz widzę]. To mój wczorajszy wybawca. Obok kierowcy siedzi już nie piękna pani, a jakiś mężczyzna. -Cholera. Zapomniał wczoraj o zapłacie za przysługę i dziś przyjechał po należne -uderzyła mnie oczywista myśl.-Poproszę szwagra -pomyślałem. Toteż spokojny, niby obojętnie czekam ile mi powie.
Goście wysiedli, przywitali się, dostojny pan rzecze:- Bardzo pana przepraszam, że wczoraj nie zdołałem pomóc, dlatego dzisiaj przywiozłem mojego mechanika. Pan Cesiu na pewno sobie poradzi.
A pan Cesiu już dojrzał mój wóz, i poszedł ku niemu. Z taką szykowną walizeczką. Nim żem zdołał zaciśniętą ze strachu
[cena!] gębę otworzyć, nim żem jakoś zareagował, już mechanik grzebał pod maską. Minutka. Mistrz klucza i kombinerek, przekręcił kluczyk i auto pyr…pyr…gada.
Pan Karol z autentyczną radością w głosie woła: -A nie mówiłem! Cudotwórca.
Pan Cesiu jeszcze coś tam poregulował, posłuchał, nic nie pomogło, bo moje auto tylko szwagier potrafi reanimować. Mechanik podszedł, po żołniersku zameldował- gotowe. Zaraz wsiadł do pięknego wozu z absolutnie obojętną miną.
Pan Karol złapał moją odrętwiałą rękę, potrząsnął wylewnie, siedem razy przeprosił, trzy razy powiedział: -Do zobaczenia, raz: -Do widzenia, i odjechali. A ja musiałem ręką sobie pomóc, żeby domknąć rozdziawioną gębę.
I tak odjechała z mojego życia FATAMORGANA.