fragment książki pt. "Dom bez wyjścia"

Rozdział 6

TY TO JESTEŚ MĄDRY, RYCERZU

Paniczny strach powoli mijał. Tylko nieznośny ból dokuczał niemiłosiernie. Prawie mdlał. Może lepiej, żeby w końcu zemdlał. Nie musiałby warg do krwi zagryzać, aby nie jęczeć. Zwłaszcza, że jechali jak w kondukcie żałobnym, powoli i w milczeniu.
Gdyby nie strach przed bogatym panem i wstyd przed drugim rycerzem, toby sobie nie żałował. Darłby się wniebogłosy, bluźnił i wszystkich przeklinał za swoje potrójne nieszczęście. Bo konia z ekwipunkiem, czyli prawie cały swój majątek utracił, myśliwskie ubranie w błocie niemiłosiernie wyświnił. I jeszcze - to żałośnie wyglądające teraz ramię.
Rzeczywiście.
Ręka, zmiażdżona w stalowym uścisku jakiegoś nieziemskiego potwora, była całkiem bezwładna. To, co z niej zostało, marnie rokowało. Teraz jakoś poowijana, chwilowo nie raziła w oczy, ale dłoni i przedramienia ranny wcale nie czuł.

Martwota.

Zabijaka w krwawych potyczkach zahartowany, niejedno okaleczenie w życiu widział, dlatego wiedział, co to oznacza. Wolałby, żeby bolało. Tak jak bolały bark i szyja.
Wyć mu się chciało.
„Zakończyłem wojaczkę i zbrojne wypady, gdyż jestem pozbawiony możliwości władania orężem. Ani tego dorobku, który jedyny mój wspaniały koń w las uniósł, pewnie nie odzyskam, ani nowego nie zdobędę. To po to z dalekiego, najbardziej cywilizowanego kraju, do tej dzikiej głuszy przyjechałem? Tyle lat zaufanie bogatego pana zdobywałem, żeby przez pomocnika jakiegoś chama zostać pokonanym?
Nie, to niemożliwe...
Majątek odzyskam i zemszczę się.
Jeszcze nie wiem jak, ale zemszczę się i co moje odzyskam.
Bóg da, z nawiązką”.

- Dałeś co Bogu, żeby liczyć, że Bóg ci da?

„Odzyskać majątek! Zemścić się!” Ta krzepiąca myśl lekko przyćmiła ból i pozwoliła, z jako taką godnością, dojechać do posiadłości pana. Odrobinę głupio rannemu było, kiedy wjeżdżali do zamku, a ciury zobaczyły świetnego rycerza, z byle jak poowijaną ręką, w ubłoconym odzieniu, na jakiejś chabecie.
Tylko trochę się zmieszał – bo niewiele go obchodziły spojrzenia gawiedzi, której prymitywnego języka prawie nie rozumiał?
Majątek stracił, a także zdrowie.
I to było najważniejsze.

Tylko to się liczyło!

Wielki Pan swoich problemów miał dużo. Toteż o zmiażdżonym ramieniu… byłego już przybocznego chciał jak najszybciej zapomnieć. Z niecierpliwym roztargnieniem polecił mu udać się do komnat znajdujących się w odległym skrzydle zamku. I obiecał przysłać medyka. A sam wnet z bogatym orszakiem gdzieś wyruszył.
Po ilości prowiantu i licznej drużynie widać było, że na długo.

Pan zamku odjechał spiesznie.
Niestety już bez swojego długoletniego kompana, który jego prawą ręką był.
Właśnie.
Był prawą ręką, dopóki prawicę miał.

Ranny rycerz leżał w ostatniej komnacie, w odległym skrzydle zamczyska.
Do niedawna jeszcze wspinający się po szczeblach kariery, teraz jakby niepotrzebny nikomu, jęczał na wspomnienie swojej lekkomyślności, że zachciało mu się w leśnej głuszy męstwem wykazywać.

Pochopność sobie wyrzucając, niecierpliwie na medyka czekał.

Giermek - imieniem Fuchs - w tym czasie, pana i swoje odzienie próbował wyprać, siodło z błota oczyścić.
Wysiłki prawie daremne.
Eleganckiego kubraka już nigdy do śnieżnej białości nie dopierze, a siodło już przed katastrofą bardzo sfatygowane było. „Wiadro wody wylać, przetrzeć wiechciem słomy i wystarczy”, pomyślał.
„Żeby nowe ze starego zrobić?
Niepodobna”.

Złośliwie konia nie oporządził. Nie przetarł szczotką, nie pogłaskał, nawet wody spragnionemu zwierzęciu nie podał. Rzucił tylko za drabiny trochę siana i odwrócił się, jakby z obrzydzeniem. To był zwykły roboczy wałach, pod jeźdźca tylko przyuczony.
Chabeta.
Sam się wyczyści, wytarza. Ma czas. Nie szykuje się wkrótce żadna wyprawa.
Koń…
Ten jedyny, prawdziwy, rycerski, zniknął na zawsze w przepastnych lasach.
Jak biel z pańskiego kaftana.

Medyk się nie pokazywał.

Wreszcie rycerz, prawie mdlejący z bólu, posłał giermka po doktora. „Może zapomniał?”, pomyślał.

Kiedy ten przyszedł, wyrzucił mu spóźnienie.
− O czym wy, panie gadacie? Ja o waszym nieszczęściu nie wiedziałem – odparł niewzruszony lekarz i w skupieniu zabrał się do rozwijania opatrunków.
Kiedy porozcinał i porozrywał czarne od zaschniętej krwi szmaty, załamał ręce. Fioletowe, nabrzmiałe, zniekształcone i jakieś płaskie to przedramię było. Zaś przez jego środek, miedzy łokciem a przegubem ręki, biegły dwa rzędy dziur na wylot.
Przez ciało, ścięgna i kości.
Latający wilk, w obronie swojego przyjaciela, wykorzystał całą moc szczęk.
I ostrość kilkucentymetrowych zębów.

Medyk stał i gapił się bezmyślnie.

Nie dziwota jednak. Jeszcze nigdy w swojej długoletniej praktyce nie widział czegoś tak poharatanego. Jakby ktoś młotem na kowadle w to ramię uderzał. A potem jeszcze w krwawą miazgę piłę do rżnięcia drzewa złośliwie wbijał. Tego poszarpania nie da się okładami z liści babki ani z innego ziela wyleczyć. Tego się niczym nie da uratować.

− No zrób coś z tym! – wyjęczał zawsze odważny zabijaka.

Uczony człowiek dumał dość długo, z dalsza tylko tej ruinie się przyglądał, jakby z obrzydzeniem. Wreszcie wysapał:
− Jedyny dla was ratunek, to urżnąć tę marność, kikut nad ogniem przypalić; może przeżyjecie. Bo inaczej „toto” zgnije i będzie po was.
Panie!

Rycerz, bohater tylu bitew, słysząc to, zemdlał.

Długo zawadiakę cucili, przekonywali, potem ramię odcięli i na ogniu kikut przypiekli.
Na żywca.
Żeby krwawienie z głównych żył zatamować.

Nie będziemy o tym wiele opowiadać. Nad cierpiącym znęcać się nie honor.

I tak podobno do dziś potomkowie tamtej zamkowej służby, dla rozweselenia, już to w karczmie albo na weselu, o tym rżnięciu między sobą gadają. Gdy dziesięciu o smutkach opowiada, zawsze znajdzie się taki, który na wesoło się upije i koniecznie musi towarzystwo rozweselić.
Musi!
Zwłaszcza, że to się da łatwo zrobić – wystarczy nieziemski kwik z siebie wydać i już bractwo wulgarnie rechocze.

Z cudzej krzywdy łatwo się naigrawać.

Wielu nauczyło się udatnie umęczonego kalekę przedrzeźniać. Ale i tak żaden nie potrafił posrać się w gacie, w krótkim trakcie tego obłąkańczego kwiku.
Posrać, to by się pewnie niejeden potrafił, i tak się czasem zdarzało, jednak walnąć z takim hukiem, co by ponad nieziemski lament z gardła się wydobywający się przebił, to żaden nie dał rady.
O smrodzie tu nie gadamy!

Cóż, hołota w wielu sprawach panom nigdy nie zdoła dorównać.

Mówią, ale to najpewniej jest nieprawda, że kury tak się wycia i grzmotów z zachodniego skrzydła zamku dolatujących wystraszyły, aż przez kraty swoich kurników hurmem na dziedziniec zamku przerażone powyskakiwały. Z trudem zagonione do kurnika, przez trzy miesiące ani jednego jajka nie zniosły.
Podobno jedna, stateczna nioska, jakaś bardziej na krzyki uczulona, w nocy w pola uciekła i lisowi zeżreć się dała.
E, to bujda musi być!

Medyk fachowcem był, a pomocnicy silni, bo pacjent przeżył, nie uszkadzając sobie przy operacji żadnych innych członków. Uczestnicy zabiegu uszy mieli pozatykane woskiem. Masek przeciwgazowych wtedy nie znano. A mury zamkowe solidnie zbudowane z ciosanego kamienia, na wapno kładzionego, to wibracje wytrzymały.

Już po trzech tygodniach ozdrowieniec kombinował, jakby tu majątek odzyskać.
Głowy mu przecież nie operowali!

Miał jeszcze w sienniku schowanych kilka złotych monet. Doskonale pamiętał, w jakim boju je zdobył. Ile poświęcenia go kosztowały. Te ostatnie cenne przedmioty, postanowił dla dobra sprawy zainwestować.
Ba, wymyślił...
Musiał!
Zainwestować w celu odzyskania utraconego dobra.

Żeby wyjąć, najpierw trzeba włożyć!

To przysłowie akuratnego narodu znał od dzieciństwa. Postanowił poszukiwaczy wynająć. Nie zwlekał. „Idea - dobra, to po co cenny czas marnować”. Zaraz giermka zawołał i przygotowując go do postawienia mu nowego zadania zaczął od pieniędzy.
Wręczył Fuchsowi dwie monety.

Kazał za nie wynająć niebojących się ryzyka, niemających skrupułów, odważnych, silnych ludzi. Dobrze uzbrojonych, z trudnym terenem obznajomionych.
Takich, czystej wody fachowców, na poszukiwania wysłać.
− Do skutku mają szukać, przeszkody usuwać, mnie oddać, co moje. Co jeszcze zdobędą, to będzie ich! – zgodził się łaskawy pan. – Do skutku, powtarzam!
Prawie w gorączce unosił się, oczami wyobraźni widząc już swojego konia i siodło.

Giermek, usłyszawszy co ma konkretnie zrobić, zamyślił się głęboko. Słuchał z powagą i w milczeniu. Nie licząc przytakiwania, oraz zwyczajowych wyrazów szacunku. Wysłuchawszy poleceń do końca, skłoniwszy się odpowiednio nisko, wyszedł.
Zamyślony i milczący.
Nie mógł przecież, obciążony tak poważnym zadaniem, paplać po próżnicy.
Pan to rozumiał.
Zadumanie wiernego giermka za naturalne, godne pochwały, rycerz uznał.
Po trzech dniach, wierny pomocnik wrócił; wyraźnie zadowolony.

Szukał wytrwale, przepytywał. Trudu wiele włożył. To i znalazł, kogo pan nakazał. - Dwóch takich - powiedział. - Niezłe łotrzyki, silne, bezwzględne, ale i bystre. Wykonają zadanie. Jednak chcą za fatygę… cztery, a nie dwa takie pieniądze. Bo tu koszty własne dochodzą.

Rycerz aż podskoczył.

− Cztery?! – zawołał rozzłoszczony. I zaraz dało się słyszeć istny potok słów, wcześniej przez rycerza nieużywanych. Natomiast wśród gminu bardzo popularnych. Słów, które praktycznie nic nie znaczą, są takimi przecinkami w mowie. Co najwyżej nastrój mówiącego wyrażają.
− No, taniej nie pójdą w te tajemnicze ostępy – stwierdził giermek, gdy rycerz w końcu zamilkł. - To są specjaliści. Ja za nich ręczę. Zresztą, innych tak dobrych fachowców tu bym nie znalazł. Pewne jest, że zadanie uczciwie wykonają, dlatego zapłatę chcą z góry.
Pan, gdyby mógł, toby się bolącym kikutem po łbie walił. Tak mu pieniążków żal było.
− Mój cały majątek! – wrzeszczał.

Giermek stał i milczał pokornie.

− Poradź co… − prawie że błagał rycerz, co mu się także dotychczas nigdy nie zdarzyło.
Ułomność zmusza człowieka do niespotykanych ustępstw. Pokory uczy.
− Nic nie poradzę. To jedyna możliwość – odrzekł tamten swoim zwyczajnym, łagodnym głosem.
Wreszcie, z wielkim bólem, wyjął spod siennika następne dwie monety. Prawie z nabożeństwem podał je giermkowi, szepcząc przy tym:
− Pilnuj tych zbójów, żeby moich ostatnich pieniędzy nie zmarnowali.

Tak tylko powiedział, wszak wierzył swojemu człowiekowi.
Bezgranicznie.

Giermek pieniądze wziął, nawet nie obejrzał, skłonił się lekko i zaraz wyszedł. Po co miał pieniądze oglądać? Przecież dobrze pamiętał, gdzie i kiedy bogatego, śmiesznie odzianego w jakiś chałat, brodatego kupca z małym pocztem złapali, ubili i cały jego majątek sobie przywłaszczyli. Wiedział nawet, ile tych złotych krążków jest. Sam je zabierał głośno rozpaczającemu handlarzowi. Aż trzeba mu było gardło poderżnąć, żeby wreszcie zamilkł. Zresztą z tamtej akcji do dziś pamiątkę ma, bo to on teraz jeździł na siodle owego kupca.
A koń od wozu dziwaka, do teraz mu pod tym siodłem służył.
Musiał.
Bo tego konia, na którym kupiec jechał, rycerz wnet w innym zamku na porządne siodło dla siebie zamienił. Jeszcze to swoje, stare dołożył, zamiast je wiernemu giermkowi podarować.
Tfu!
Drugiego konia, tego od wozu, zresztą też zamienił. Na sprzęty przydatne do nocowania w terenie i bryłę soli.
Zostało małe, a grube konisko. Silne, to fakt, ale powolne i potulne. Tego nikt kupić nie chciał, ani na nic zamienić.
To za karę stał teraz w stajni brudny i spragniony.

Koń prawdziwego jeźdźca powinien łeb wysoko nosić i gryźć każdego, kto podejdzie.

Dobrze, że choć zdobytego siodła rycerz nie przehandlował. Ale to tylko dlatego, że nikt tego dziwadła kupić nie zamierzał. Niespotykanego kształtu było.

Inni giermkowie z poważnego giermka się naśmiewali; że niby łęki siodła są tak wysokie, iż trzeba wyprostowanym siedzieć, żeby ponad nimi cokolwiek widzieć. To przecież była nieprawda, może tylko z dziesięć centymetrów były wyższe niż w innych siodłach.
Głupie pachoły.
Siedzisko, wbrew swojemu kształtowi było wygodne. Tylko twarde jakieś.

Cała rzyć bolała po dłuższej jeździe.

Fuchs wreszcie poszedł załatwiać sprawy swojego pana. Prosto do karczmy. Tam tylko jeden człowiek na niego czekał. Przywitali się jak starzy znajomi.
Przybyły usiadł zadowolony. Potem długo nad czymś radzili.
W nieznanym tutejszym ludziom języku.

Znowu przeleciały dwa dni. Dla zamkowych ludzi dość miłe, bo wiosna była w pełni, a srogi pan na dłużej wyjechał. Dla rycerza z jedną ręką boleśnie skróconą, były to ciężkie chwile. Chodził nerwowo po izbie, mniej z bólu, więcej z niecierpliwego wyczekiwania. Ze sześć razy przeliczył pozostałe monety. Wreszcie w tajemne miejsce je schował i niespokojny dalej krążył w kółku po ciemnej izbie.
„Kiedy odzyskam moje uczciwie zdobyte dobra?”, pytał sam siebie.

Oczekiwanie, nawet, gdy wynik jest pewny, zawsze się dłuży.

„Nareszcie! Jest”. Wszedł. Jak zwykle skromnie, zamierzał w kąciku stanąć.
Tak był uczony.
Rycerz jednak podbiegł, złapał skromnisia sprawną ręką za kubrak i na środek izby zaciągnął.
− No opowiadaj, opowiadaj! Znaleźli już mojego konia i majdan? Całe są? Koń nieochwacony? Siodło nieotarte gdzie? Nie daj Boże! Moje wyposażenie bojowe w komplecie? Leśny zbój ubity? – lawinowy potok słów zalewał giermka.
Wreszcie dumny rycerz zamilkł zadyszany. Na koniec jeszcze wycharczał:
− Opowiadaj!

Giermek poskrobał się w rudą czuprynę, trochę przygiął swoją postawną osobowość, i po chwili wydukał:
− Panie, te zbóje nas oszukali. Wzięli pieniądze, wsiedli na konie i zaraz w stronę Krakowa pogalopowali. Nie wiedziałem, że w ogóle mieli konie! Ale... ale... – zamilkł raptownie. Musiał szybko unik zrobić, bo prosto w stronę jego miedzianego łba mosiężny świecznik zdążał.
Bardzo szybko w powietrzu się przemieszczał.
Razem z płonącymi świecami.

„Uf, udało się”.

Ciężki świecznik, wraz z baranim pęcherzem uczciwie między ramami naciągniętym, futryn nie uszkadzając, przez okno wyleciał.
Mimo, że lewą ręką został ciśnięty.
Zaraz jakiś zapobiegliwy ciura zaopiekował się nim tam na dole.
Wraz ze świecami.
Ale te musiał po całym podworcu pozbierać.
Drugiego lichtarza nie było. Była za to spluwaczka, nocnik, łykowe papcie, siennik z łóżka. Wszystko po izbie latało.
Wreszcie bojowy zgiełk ustał. Kiedyś musiał – sprzętów w skromnie urządzonej izbie nie było przecież wiele.

Rycerz siedział na deskach pryczy, głowę kikutem podpierał i wył z rozpaczy.

- Coś cię boli odważny rycerzu?

Zaś giermek płyny, stolce i słomę nieznacznie z odzienia otrzepywał, ale fason trzymał. Milczał. Na rozkazy czekał.
Długo czekał. Jakoż doczekał się.

Z rozjuszonego rozrzutnika najpierw całe powietrze uszło i nastąpiła jęcząca rezygnacja. Wnet jednak pojawiło się ożywcze podniecenie. Przywróciło ono oczom blask, a ruchliwość rękom.
No, półtorej ręce.
Dokładnie widać było, jak pan gwałtownie nowe decyzje podejmował. Jeszcze tylko chwilkę coś kombinował. Wreszcie zerwał się na równe nogi i przyjął dawną, dumną postawę. Do rozkazywania nawykłą.
Musiał najwidoczniej coś genialnego wymyślić.
Głosem niecierpiącym sprzeciwu rozkazał:
− Sam pójdziesz! Pozwoliłeś ukraść moje pieniądze, teraz osobiście odzyskasz mój dobytek!
Giermek aż skulił się w sobie.
− No, jakże to… − wyjąkał.
− Pójdziesz! – niecierpiącym sprzeciwu głosem, rycerz potwierdził swój rozkaz.
− Ja… ja… ja sam pójdę? – wyjąkał giermek.
A w oczach rycerza zapaliły się płomienie mściwości.
− Pieszo pójdziesz, bez konia! – powiedział z naciskiem. Po chwili powtórzył z satysfakcją: − Pieszo! Bez konia!

„Ale mam głowę”, pochwalił mędrzec w myślach sam siebie. „Gamonia ukarzę, konia oszczędzę w razie, gdyby ciurę to leśne licho dorwało. A że pieszo pójdzie, zmęczony będzie, wtedy żadne głupie pomysły do łba przychodzić mu nie będą.
Niedorajda. Oszukać się dał!”
Niepotrzebnie, ale jeszcze raz powtórzył:
− Pieszo!
Giermek, na wszelki wypadek znowu obok drzwi stojący, niepewnym głosem rzekł:
− Pójdę, panie. Kazaliście to pójdę. Ale przewodnika nie mam, a wcale tutejszych lasów ani języka nie znam. No i nie mam skutecznej broni. To znaczy kuszy dalekosiężnej, celnego łuku. Przecież nie podejdę do tamtego latającego stwora z moim jednoręcznym mieczem. Ani nie zbliżę się z moim niewielkim nożem. Potrzebny jest sztylet. – Tu zrobił charakterystyczny ruch przeciągając ręką po gardle. – Jakieś mocne odzienie by się przydało i solidne buty do długiej, pieszej wędrówki – ostatnie słowa wypowiedział już normalnym głosem pogodzony z nieuniknionym losem.
„Roztropny!”
Prawie z uznaniem pomyślał rycerz wysłuchawszy giermka.

Myślał dalej.

„Ten mój giermek, to w gruncie rzeczy rzetelny człek. Ino na oszukańców trafił. Teraz pewnie winny się czuje. Wie, że od wyprawy się nie wykręci, to poważnie chce się do niej przygotować. No faktycznie, długa droga go czeka, a tam walka z nieczystymi siłami”.
Wnet podjął następną, słuszną decyzję. Ale w skrytości ducha. Głośno jej nie wypowiedział.
Teraz inną troskę miał na głowie. I tę wypowiedział:
− Skąd wziąć tobie towarzysza na tę wyprawę?

Pomilczeli trochę, pogłówkowali. Nagle giermek coś sobie przypomniał:
− Jest tu, panie, jeden taki mój kolega z naszych stron, on u tutejszego rycerza służy, to język, obyczaje i lasy okoliczne zna.
- Zbawco ty mój, - wnet by się rycerzowi wyrwało.
Tak sługi chwalić nie wolno, toteż po chwili, udając spokój, zapytał:
− Co on za jeden?
− Znacie go, panie! Przecież parę lat temu we czterech tu przyjechaliśmy. Wy, panie, ja i dwaj wasi słudzy. Jam dobrodzieju z wami na śmierć i życie. Na zawsze. – Powiedziawszy to, skłonił się nisko. – Jeden sługa wnet zrejterował, podobno z tutejszą dziewką gdzieś w lasach siedzi. A drugiego, panie, przegraliście w kości, do jednego z książęcych rycerzy. I o nim to właśnie gadam. Wolny teraz jest, ale biedny. Służby szuka.

Rycerz giermka wytrenowanym mruknięciem za pomyślunek pochwalił, a w sercu potwierdził swój wcześniejszy zamysł.
Zadecydował.
Jak zwykle ostatecznie.
− Obaj pójdziecie!
I, nie czekając odpowiedzi, gdyż z podwładnym się nie dyskutuje, sięgnął do sakiewki przezornie na szyi zawieszonej. Dwie złote monety wyjął, trzymając je wysoko, rzekł:
− Jedną dasz temu koledze, niech ubranie solidne, ale i godne kupi. I kamasze. Mnie teraz będzie reprezentował!
Po chwili namysłu dodał:
− Resztę u mnie odrobi, jak już wrócicie. A za tę – wskazał drugą monetę – kupisz dla was obu nowe uzbrojenie. Takie, jakiego będziecie potrzebowali.
Po sekundzie dodał:
− Nie szalej, ale też nie żałuj. Porządny oręż kup. – I z ociąganiem, gestem tylko do najważniejszych w życiu chwil ćwiczonym, wręczył oba te skarby.
Prawdę powiedziawszy, z mniejszym jakby żalem z tymi monetami się rozstawał, niż z poprzednimi. Jakby tym razem większą pewność miał, niż poprzednio.
„Pewniejszy swój człowiek niż jakiś najmita.
Co osobiście, to osobiście.
Wiadomym jest, że dobry pomocnik jest prawą ręką pana”.

Zwłaszcza, jeżeli jest to jedyna prawa ręka.

Fuchs - wierny towarzysz wielu potyczek z wrogami i przeciwnościami losu, przyjął pieniądze z należnym ukłonem. Widać, jemu także powaga chwili się udzieliła.
Obdarowujący zamilkł.
Przecież nie będzie do giermka gadał, jaki interes ma w tej rozrzutności. A to przecież proste: lepszą broń będą mieli, co da większe szanse na odebranie jego własności jakimś leśnym dziadom i sprawiedliwe ich ukaranie.
Zresztą, potem oręż się przyda, gdy będą do boju ruszać.
Silnego sługę - oprócz giermka - będę miał, a on nieuzbrojony”. Ta wszystko ogarniająca myśl dodatkowo utwierdziła sławetnego rycerza w przekonaniu, jaki to mądry z niego pan.
I wkrótce bogaty, jak nigdy dotąd.
O kikucie prawej ręki chwilowo zapomniał.
Pewnie dlatego, że za plecami go trzymał.

Nie wypadało przy giermku cieszyć się swoim sukcesem, toteż wnet odprawił go wyćwiczonym gestem. Ale lewą ręką, to trochę niezbyt udatnie wyszło.
Giermek natychmiast wyszedł.
I to tak szybko, że zapomniał się ukłonić.

Lecz zaraz za drzwiami zatrzymał się. Spojrzał na dwie złote monety trzymane mocno w garści, troszkę się zafrasował, po trochę jeszcze mokrej głowie się podrapał i mruknął cichutko. Coś jakby: − Zostały ci jeszcze cztery!
Potem z obrzydzeniem obejrzał upaćkany kaftan. Nie wszystkich rzutów udało się uniknąć. I natychmiast poszedł na kwaterę. Przebrać się. Chyłkiem.
Cokolwiek śmierdziało od czyścioszka.
Wnet przebrany i umyty udał się do karczmy. Spieszył się bardzo. Tak bardzo, że zapomniał posłać baby sprzątającej do komnat swojego rycerza. Miał jednak prawo o takiej drobnostce zapomnieć, kiedy tak ciężkim i odpowiedzialnym zadaniem został obarczony.

Uszczęśliwiony rycerz prawie biegał po izbie. Aż dziw, że się nie poślizgnął. Nie miał prawa, te zwinne nogi wkrótce będą tańczyć.
Nikogo w pobliżu nie było, więc mógł sobie pofolgować. Pochwalić samego siebie. Za koncept. Za pomyślunek. Za zręczność w załatwianiu, zdałoby się niemożliwych do załatwienia, spraw.
− Majątek odzyskam, wkrótce z dwoma już pomocnikami nowy zdobędę. Ale żem to sobie umyślił. – Aż klepnął się w udo, zachwycony sam sobą. – Najlepszego gończego wysłałem. Ten wierny giermek gwarantuje uczciwość, a prędki do walki jest, co nie raz widziałem. I dodatkową korzyść jeszcze zyskałem. Nie będę musiał za komorę, wikt i opierunek darmozjada płacić. Przecież go nie będzie. Oszczędzę na nim, a on jeszcze prędko mój majątek odzyska.

Aż mu się nagle, gwałtownie, zachciało po tej mądrej głowie pogłaskać. Poderwał jak zwykle prawą rękę w górę. Przecież praworęczny był.
− Uch – zaskowyczał i bach jak długi na śliską podłogę.
Zaraz. To nie zwinne nogi były winne.
To potworny ból w kikucie kolana mu załamał.

Wstawał rycerz niezdarnie.
Przecież tylko na jednej ręce mógł się oprzeć. Dlatego znowu rymnął na podłogę.
− Cholera! – wyrwało się bluźnierstwo z rycerskich ust.

Trzeba ostrożnie!

Odsunął zdrową rękę dalej od ciała dla złapania równowagi.
Bezwiednie.
Wprost do czegoś wielkiego, miękkiego koloru brązowo-sinego włożył. Śliskiego.
To ręka ujechała.
− Cholera! – Już miał sam siebie zmitygować za używanie prostackiego języka, ale odruchowo spojrzał, w co rękę wcisnął. Zaraz z przekonaniem, pasją jakąś, trzeci raz powtórzył: − Cholera!

Patrzył na tę rękę jak księżna pani na pluskwę, oczy powiększyły się do wielkości złotych monet, a gęba się powoli rozwierała.
Kiedy już wszystko do maksymalnych rozmiarów się rozwarło, wycharczał:
− Gównooo!
- Proszę się nie gorszyć. Wielki pan w swoim rodzimym języku tak bluźnił.

Wnet zaś wściekłość w śmierdzące zakłopotanie się przemieniła, tedy strasznym głosem wrzasnął:
− Wodyyy!!!
I czekał w bardzo pokracznej pozie. Umyć się, hańbę zmyć chciał.
Ale nadaremnie czekał.
Zapomniał, że już od dłuższego czasu nikt pod drzwiami na rozkazy nie czekał.
Zresztą, nikt na niego nie czekał.

Po długim czekaniu dotarło do skołatanej głowy, że sam jest.
Wtedy zakwilił jak mocno kopnięty szczeniak:
− Iii…!

Ten rycerz znał kwilenie kopniętego malca. Szedł przez życie zamaszyście, to czasem zdarzało się mniejszego nie zauważyć i nadepnąć, albo kopniakiem z drogi usunąć.

Nie wiedział tylko, jak to boli.
- Nie płacz, wielki rycerzu. Gdy się pod sufit skacze, można i do gówna wpaść.
Takie jest życie wielkich ludzi.
Ty przecież jesteś wielki!

I mądry!