fragment książki pt. "Dom mroczny"

Żeby coś napisać trzeba mieć mocną głowę.

Ile trzeba przygotowań, starań i kosztów ponieść, żeby napisać zwyczajne podanie do sądu, prośbę do banku albo wniosek do gminy. W jakim języku pisać, jak nisko w pisaniu się kłaniać, jakich słów nie używać i kogo na świadka powoływać.

Rozdział 1

Długo oczekiwany Jasiek Wilk znowu do nich zawitał. Tym razem chyba przez nikogo nie wzywany.
Znaczy się w swojej sprawie.

Właściwie to po drodze mu było, wszak z wtorkowego jarmarku w mieście wracał. Oczywiście mógł na swoje szczyty inną drogą dojechać, ale i przez ich siedlisko można na wierch Gołuszkowej Góry dotrzeć.
Chociaż podjazdy są bardziej strome.

Wozem przyjechał.

Najpierw konia napoił, wiechciem słomy spocone boki przetarł, potem worek z owsem za uszami czworonoga powiesił, i przyszedł do izby. Wnet okazało się po co tu, dawno nie widziany sąsiad, akurat dzisiaj się zjawił.

Przywitał się, dużą flaszkę na środku stołu postawił, zaraz skromnie usiadł.
Oczywiście dopiero wtedy, kiedy został grzecznie o zajęcie miejsca poproszony.

Teraz, człowiek gór, ogładę mający, przymilnie gospodynię o kieliszek poprosił.
Z kredensu wyjęła, czystą szmatką przetarła, pod światło skontrolowała.
I podała.

Góral przejął cienkie szkło, z jakimś zakłopotaniem delikatnie na stole postawił. Flaszkę płynnym ruchem ze stołu zgarnął, o kolano denkiem stuknął, aż korek sam z butelki wyskoczył. Nalał sobie ledwie połowę, i do gospodarza przepił. Naturalnie najpierw do gospodyni dobre słowo skierował: - Dał Bóg. Na zdrowie. Grzecznie podziękowała.
Sama się nie napije, ale przyzwolenie daje.

Rytuał powitania zakończony.

Niespiesznie, dopiero po drugiej kolejce, po obgadaniu pogody na krótki i dłuższy czas, otaksowaniu szans na przyszłe zbiory oraz bieżących wieści ze świata, gość wyjawił po co go tutaj dobre duchy sprowadziły.
No jak tak, no to trzeba jeszcze po jednym. Niepotrzebne drżenie rąk uspokoić, i rozchełstane myśli zebrać.
Do naukowej pracy się gotować.

Między łykiem a machem.

Gospodarz tego domu był takim, nieoficjalnym pisarzem wioskowym. Podania, skargi, petycje do różnych urzędów okolicznym, mniej z piórem obeznanym sąsiadom, redagował i spisywał.

Nieskładnie, niegramatycznie opowiadane, nagromadzone we wzburzonych głowach prawdziwe krzywdy, albo i tylko pretensje wynikające z nieznajomości prawa, skargi, niesprawiedliwości, potrafił w okrągłe, logiczne zdania uformować. Ostro wypowiadane lawiny słów ocenzurować, niepotrzebne odrzucić, zaś spolegliwym słowem właściwie problem nakreślić.

Do urzędowej osoby należy grzecznie, krótko, zwięźle, i na temat.
Ale bez podlizywania się.
Wszak to mocno upierdliwy typ człowieka, który prędko się nudzi przy czytaniu. Albo do jednego nie w smak mu podchodzącego słowa się zrazi.
I odrzuci.
Cała robota, czas i gorzałka, na marne wtedy idzie. A konkurent, lub gminny prawnik, może się lepiej spisać.
I wygra.

Co najważniejsze to w poprawnym języku trzeba petycję uskładać.
Urzędnik po to się kilka lat uczy, żeby zapomnieć.

Języka ojców się zaprzeć.

Wszyscy przecież wiedzą, że to syn, czy córka, kogoś z niedalekiej okolicy. Kogoś kto po tutejszemu od urodzenia gada. Wiadomo, że taki ojciec uczciwie mówić swoje dzieci uczył.
Po naszemu.

Jednak gówniarz do szkoły posłany, kosztem wzmożonego trudu całej rodziny kształcony, w miarę zdobywania wszelakiej wiedzy, rodzinnego języka zapominał. Już tylko w poprawnej polszczyźnie czytać umiał.
Nie przyjął niczego, gdzie choć nutka gwarowej ojcowizny pobrzmiewała.

Sklerotyk jakiś, czy zaprzaniec?

Z tego to powodu, wioskowy pisarz największe utrapienie z zamawiającymi pisma miał.
Za tłumacza przysięgłego musiał dodatkowo robić.

Przysięgłego!

Po wielekroć przysięgać musiał, że uczciwe słowo, przy którym pokrzywdzony obstaje, aby koniecznie w podaniu się znalazło, niestety inaczej po polsku brzmi.
Klient nie przekonany:
-Koniecznie napisz jak ja gadam, niech bestyjo wie!
-Nie, tak nie można. To jest w mieście obelżywe słowo.

Czasem to i do lekkiej zwady dochodziło. Zazwyczaj, kiedy mozolnie epistołę układający męczennicy już po kolejnym kielichu byli.
Pokrzywdzony pierwszy raz w życiu takie słowo słyszał, zaś piszący nie zawsze wiedział kiedy „rz” a kiedy „ż”.

Był także inny powód do niezgody przy tym szlifowaniu chropawych zdań.

O honor szło.

Za cholerę, jednomyślnie, gruby gospodarz, jak i wioskowy biedaczyna, nie pozwalali używać słowa: - Proszę -
- Jo mom prosić? Przecież to mnie ukrzywdziły te psiekrwie!!!

Co zapalczywszy, albo większą krzywdą ubodziony, walił pięścią w stół z groźnym okrzykiem: -Wciórności!
Niektórzy to nawet znali jeszcze gorsze przekleństwo:

- Sakramencki buc -

A gdy już takiemu desperatowi w walce o jego prawdę nerwy całkiem puszczały, wtedy przypominał sobie, jak to jego pradziadowie, jeszcze w osiemnastym wieku, wołali na samca świni.
I to, teraz maksymalnie poniżające słowo, z zacietrzewieniem wykrzykiwał.

Wtedy zgorszona gospodyni dzieciom uszy zatykała i na podwórko wypędzała.
Jeżeli oczywiście pogoda, i pora dnia pozwalały.

Ale zazwyczaj gość szybko się orientował, że przeholował, i przepraszał.

Poprawne pisanie w jednym z najtrudniejszych na świecie języków, wymaga maksymalnego skupienia uwagi.

Jak przy przeciskaniu wiotkiej nitki przez ucho igielne.

To się nie uda bez okadzania rozumu kłębami dymu papierosowego, częstego przepłukiwania gardła, no i, otwartego okna.
Bo to ciężka robota.
Człowiek bardziej się poci, niż przy wyrzucaniu obornika.

Pismo zredagowane. Flaszka wypita.
Ale to jeszcze nie koniec.
Jeszcze poprawki interpunkcyjne, wielkie litery, ortografia, nowe wątki, to co się w ferworze walki na rozpalone głowy nagle przypomniało.
Jednym słowem, adiustacja.

Jak się, co nie daj Boże, za dużo tych poprawek narobiło, trzeba było całość od nowa pisać.

Zaś strata papieru, atramentu, nerwów i czasu.

Zazwyczaj przecie udawało się osiągnąć konsensus.

Teraz najważniejsze.

Własnoręczny podpis.

O, z tym to poleku! Znaczy – powoli, ale delikatnie.

Należy spocone ręce o kapotę dokładnie wytrzeć, gazetę pod łokcie podłożyć, miejsce afirmacji wyznaczyć, ująć malutkie pióro w zgrabiałe, nienawykłe paluchy, pochylić się nad onieśmielająco bielutkim papierem i......zastanowić się.

Maksymalna koncentracja.

Trzeba wstać z krzesła, postawę zasadniczą przyjąć, dwa mocne sztachy papierosem, zaraz go do popielniczki odłożyć.
Teraz chwilę głęboko oddychać.

Przygotowany.

Wargi mielą bezgłośnie. Nie wiadomo, modlitwy czy przekleństwa. Uszy czerwienieją, włosy dęba stają. Co za mordęga.

Po pierwsze: - Jak się to dziwne słowo pisze? A po drugie: - Jak uspokoić rozedrgane emocje, żeby ta zbierająca się na końcu stalówki kulka atramentu nie spadła na papier.

Kleks i klęska.
Gospodarz poszedł do kredensu po kolejną flaszką.
Swoją częstuje. Bo żal mu się męczennika zrobiło.

Skazaniec wypił jednym haustem. Dla kurażu.
I zaś ręce wyciera, koncentruje się, gazetę poprawia, stalówkę ogląda, łokcie pod odpowiednim kątem ustawia.
Garbi się pod brzemieniem odpowiedzialności.
Wreszcie chlast, raz kozie śmierć.

Podpisał.

Co się śmiejecie?
To nie takie proste!
Podpisałeś, to tak jakbyś sam te nieznane sobie słowa całemu światu ogłaszał.
Twój podpis. Na ciebie wyrok.
Nie wiadomo jakie z tego konsekwencje będą.
Słowo pisane, słowo święte.

Prawie jak z książeczki do nabożeństwa.
To z powodu poczucia odpowiedzialności mądrzy panowie wiele spraw na gębę załatwiają.
Podpis jest jak cyrograf. Musi być dotrzymane.
Zaś, tylko powiedziane...wiatrem uleci.

Świadek zapomni.

Teraz trzeba pismo urzędowe, od dziś powagą podpisu własnym życiem natchnione, na czworo poskładać.

Pierwszy grzbiet wzdłuż? czy na poprzek? pisanym do środka? czy na zewnątrz?

Po dłuższym deliberowaniu, zamawiający dochodzi do wniosku, żeby tą delikatną czynność jakieś dziecko wykonało. Giętkie paluszki dokładniej to zrobią.
No i czyściejsze, mniej spocone są.
Zresztą, on już całą koncentrację utracił. Ileż czasu można w skupieniu trwać?

Dziecku to dobrze.

Do szkoły chodzi, pisanie za zwykłą, nawet obmierzłą czynność uważa. Leniuchuje przy tak ważnej czynności.
Niektóry bieglejszy, to potrafi nawet gadać przy pisaniu.

No i jeszcze te rączki. Nie do końca czarnym trudem przesiąknięte.
Mimo tego nie zaszkodzi, żeby szkrab, przed zbożną czynnością ręce umył.
Tak na wszelki wypadek. On też nie jest święty.
Szkoda by pokalać tę niewinną biel kartki.
Wszechwładny urzędnik ma sokole oko. Dojrzy plamkę, z obrzydzeniem, sercem spłodzone dzieło odrzuci.

Jak śmieć jaki.

Ponad pół roku upłynęło od ostatniej wizyty Wilka.
Śniegi stopniały, ciepły kwiecień suszy i do życia woła. Jeszcze kilka słonecznych dni, wiaterku południowego, i będzie można siew jarego zboża zaczynać.
Dzisiaj jeszcze zbyt mokro jest. Dlatego nikomu się nie spieszy. Zwłaszcza, że umęczeni tworzeniem dzieła mężczyźni, radzi chwilkę czymś zafrasowane głowy ukoić.

No, jednym słowem, o tę drugą, prawie pełną flaszkę chodzi.

To dobre dwie godziny miło spędzonego czasu.

Tylko, że wtedy zamawiający dłużny się poczuje. Na remis w stawianiu wyszło.

Będzie musiał honorowy chłop znowu tu przyjść.
Kolejną flaszkę postawić.
Nic to.

Co to jest kilka kilometrów górskiej wspinaczki wobec poczucia godności.

Chłopak, który całą, niegdysiejszą opowieść w pamięci na wszystkie strony przenicował, poukładał, strasznie jest ciekawy dalszego ciągu mrocznej legendy.

Ze szkoły wrócił prawie wtedy, gdy ojciec z Wilkiem nad jakimś słowem skargi czy zażalenia zaciekle dyskutowali. Jeden krzyczy, że dokładnie tak w piśmie ma stać, a drugi, że to haniebne słowo.

Młody zjadł coś, przy południowym obrządku mamie pomógł, Wilkowemu koniowi pusty worek od pyska odjął, napoił, i wiązką siana poczęstował.
Ciężka droga czeka tego niewielkiego konika.

Wrócił do izby i w misce myje ręce.
Akurat teraz, kiedy gość kombinuje jakby pismo poskładać, a nie upaćkać.
Napatoczył się.

Nieśmiało poproszony, [do umiejących pisać trzeba delikatnie], wnet kartkę akuratnie poskładał. W mgnieniu oka.
Nawet w środek grubej gazety włożył i podał zainteresowanemu.

Wystarczyło za pazuchę wcisnąć, co wdzięczny odbiorca z pewnym ociąganiem zrobił, bo właśnie następny dylemat w głowie roztrząsał.
- Wykosztować się na nowa kopertę? Czy może wystarczy użyć tej, w której listonosz pismo urzędowe przyniósł. Przecież jest czysta. Tylko parę słów w prawym, dolnym rogu.

Znaczek się delikatnie nad parą odklei.

Ech. Trzeba nową zmarnować. Rozrzutny urzędnik może sobie za lekceważenie chłopską oszczędność poczytać.

Operacja pod kryptonimem”Podanie” szczęśliwie zakończona.

No to po jednym.