O MNIE
Prrzedstawiam Państwu moje dokonania zawodowe. Kowalstwo, a raczej metaloplastyka przedstawione tutaj pod podtytułem „Druga zmiana”to to z czego żyję, co robię całymi dniami a czasem nocami i w tej dziedzinie polecam Państwu swoje usługi. Przykładowe zdjęcia moich dokonań tu do obejrzenia. Literatura, pisanie, to ta działalność do której ciągle dokładam. Ale jakoś nie mogę się powstrzymać. i
Poszczęściło mi się. Tak jak milionom ludzi mojego pokolenia, przyszło mi żyć w przełomowych, a pokojowych czasach. Moje świadome dzieciństwo zaczęło się w początkach lat 70-tych, i było ono jeszcze całkiem takie samo jak dzieciństwo moich ojców i dziadków. Jadłem niedojrzałe jabłka kradzione w sadzie sąsiada, spałem na sianie, buty mi przeszkadzały, a koszula mierziła. Do szkoły chodziłem.. .tylko dlatego, że musiałem. Moim atrybutem był usmarkany nos i kijek pastuszka, a gdy sił nabierałem to kolejno: grabie, widły, kosa, a wreszcie upragniony bat furmana. Idąc przez pole, często natrafiałem na zabłąkany kamień, brałem go do ręki i na mur graniczny odnosiłem. Każdy napotkany chwast, ze złością [po co on tu!] wyrywałem. Rosnącą na miedzy samosiejkę drzewa, w las przesadzałem. Tak jak moi przodkowie.
Po ukończeniu szkoły podstawowej wszystko się odmieniło. Dużo synów tato - gospodarz miał, a sam jeszcze młody był, toteż moi starsi braci, a potem i ja, mogliśmy iść w świat "obcego chleba szukać". Tę szansę dał nam - tak dzisiaj opluwany - ówczesny system społeczny. Nasi dziadowie, gdy dorastali, musieli u bogatszego gospodarza za parobka robić. Za cały rok harówki, jedne, nowe buty mógł sobie kupić. Co najwyżej do Ameryki wyjeżdżać. Nam państwo dało niespotykane dotychczas szanse, transformując kraj rolniczy w przemysłowy. Nie los za nas, ale my sami, mogliśmy swoją przyszłość wybierać. I zawód, i miejsce do życia. No i cóż z tego, że czasem boso i na głodno. To nas tylko hartowało.
Ja wybrałem - czy światli ojcowie za mnie wybrali - zawód na wskroś nowoczesny. Elektromechanik. Boże - dziś to się nazywa elektronik, czy jeszcze bardziej kosmicznie. Podstawową wiedzę w fachu zdobywszy, poszedłem w świat. Poszli także wszyscy moi bracia, sąsiedzi i cała wiejska młodzież. Ojcowie zostali sami. Pracowali aż pomarli. Nasze góry straciły ostatnich podopiecznych, ale także opiekunów. Pouciekali ci, którzy po to tu się rodzili, żeby właśnie tu pracować. Pola samosiejkami, a wkrótce lasem pod same drzwi domostw podeszły. Nie naprawiane drogi powodziami podmyte, rozpłynęły się, lub nawet potokami się stały. Tylko leśna zwierzyna na tym wiarołomstwie zyskała. Dziki podwórka głęboko ryją, a harde jelenie stare pieski zagrodowe napastują. Nieliczni, mieszkańcy za drzwi boją się wyjść.
Na praktyczną naukę zawodu chodziłem do Zembrzyc. Cywilizowaną drogą było 12 km, ale przez góry tylko 1,5 godziny. Oczywiście pieszo. Więc wędrowałem szczytami. Siedlisko Żmije, las, siedlisko Wójciki, las, siedlisko Koźle, las, a potem obok siedliska Bace, i już byłem w warsztacie. Na 6- tą rano, do 16-tej. Zimą po ciemku i w śniegu, wiosną w deszczu, zaś latem po cudownie pachnących łąkach, z widokami na wszystkie strony świata. Tak poznawałem jaki on wielki jest. Z cielęcym zachwytem go podziwiałem. Często jakaś dziwność przykuwała mój wzrok. Niespodziewana równinka, samotna kapliczka, rozlewisko potoku, grupa drzew owocowych, choć żadnych domów nie było, polanka między dorodnymi lipami. Podsłuchane na sobotnich posiadach gadki, i rozbuchana wyobraźnia, dorabiały do takich miejsc wyimaginowanych mieszkańców, a czasem wielowiekowe historie. Czyli do tamtego czasu moje życie toczyło się tak jak przed wiekami. Wędrowałem po górach, a one mi swoje odwieczne legendy opowiadały.
Z nowego zawodu jeszcze niewiele rozumiałem, a cała moja osobowość z dzieciństwem związana była. Uważam, że odstępcą, wiarołomcą, łamaczem odwiecznej tradycji stałem się z chwilą kiedy ukończyłem 16 lat i zrobiłem prawo jazdy na motor. A tak mi się tego prawa jazdy chciało, że na kurs aż do Jordanowa się zapisałem. Tam w dniu moich urodzin się rozpoczynał. I kilka razy piechotą do Suchej wracałem gdy uciekł mi ostatni pociąg i autobus. Wielbiciel nowego. Już nigdy więcej szczytami pieszo nie wędrowałem, nie słuchałem pieśni lasu, ani szeptów strumieni. Ten nowy zawód coraz bardziej mnie wciągał, bałamucił myśli i kolorowe życie obiecywał. A tfu. Przy okazji beztroski pozbawiał.
Zaczęło się to co trwa do dzisiaj. Koszty, koszty, koszty... Lepsze ubranie, motocykl, radio tranzystorowe, a z latami inne przedmioty okazywały się być nieodzowne, kolejne, kolejne.... Tysiące, o których ojcowie nie wiedzieli a pewnie piękniej niż my, żyli. A my bez nich już nie potrafimy. Ten blichtr i te świecidełka, zmuszają do pracy po kilkanaście godzin dziennie, i do zazdroszczenia sąsiadom. Cały w tę nowoczesność wsiąknąłem. I tu również nie tylko ja, ale wszyscy, wszyscy, wszyscy... moi młodsi bracia także. A rodzinna ziemia ostała się sierotą. Już po kilku latach tamten świat stał się za mały. Mieliśmy motory, nawet auta, była publiczna komunikacja, i przyjeżdżali werbunkowi. Wielki przemysł wyssał nawet tych ostatnich, których ojcowie na swoich następców szykowali. Ruszyliśmy. Nowe zawody, nowe umiejętności zdobywać. Zapominać o tej najpierwszej powinności: uprawiać naszą ziemię i swoim językiem do niej przemawiać. Im starszy jestem, tym te kilka zakamarków rodzinnej góry głośniej do mnie woła: Wróć synecku. Usiądź na wiyrsycku, a ja opowiem tobie... Bo jeżeli nie będzie miał mnie kto słuchać, to i ja wkrótce się zmienię. Zdziczeję, a ci cywilizowani ludzie będą się mnie bali.