Autor o sobie. Do książki „Dom bez wyjścia”


-Oczywiście subiektywnie- przedstawiam powód napisania tej książki.
Urodziłem się i dzieciństwo spędziłem w okolicy Suchej Beskidzkiej. Z adresu byłem mieszczuchem, przecież Błądzonka to najdłuższa ulica mojego miasta. Zaczyna się tuż obok parku przynależnego do „Małego Wawelu”, żeby wkrótce zakrętami i zakosami piąć się w górę brzegami rzek i potoków. Przy końcu -pod szczytami Lipskiej i Gołuszkowej góry- kolejny raz kamienisty szlak się rozdwaja. Właśnie na prawym koniuszku tej ulicy, w połowie stoku Gołuszkowej, wśród kilku domów siedliska Knapiki, rozpościelała się dziedzina moich przodków. Gospodarstwo pełne koni, krów, wszelkiej żywiny, no i ciężkiej roboty na 23 kawałkach rozrzuconych po zboczach gór kamienistych zagonów. Tam sił i chleba mogło zabraknąć, za to widoki na….odległość mieliśmy piękne. Wystarczyło wyjść kawałek ponad domy i już prawie nieograniczone perspektywy się otwierały. 5 kilometrów na wschód nasze miasto, za nim -wzdłuż Skawy- Maków podhalański, Jordanów i dalej…..też coś widać, ale odległością w rozedrganym powietrzu zamazane. Na południe ośnieżony szczyt Babiej Góry z przyległościami. U jej stóp Zawoja, albo Zowoj -jak mówili miejscowi. A na zachód i północ, to już zbocza i szczyty znajomych gór. Pełne skupisk domów, poletek i lasów. Mogłem te ziemskie cuda godzinami oglądać. Ba. Musiałem. Zawsze, ilekroć coś zbroiłem, wtedy zamiast koło ukochanych koni się pałętać, kazali mi obmierzłe bydło paść. Za karę. A przecież w tygodniu rogaciznę pasie się na najodleglejszych zakątkach swoich miedz i leśnych polan. Czyli tam, skąd panorama na wielki świat szeroko otwarta. Nieustające pytanie – co jest za tym lasami pofalowanym horyzontem?
To tam -na Błądzonce- w jesienno-zimowo-wiosenne wieczory, siedziałem pod wielkim, kuchennym stołem, zasłonięty obrusem, aż do podłogi ze wszystkich stron stołu opadającym, i z najwyższą uwagą podsłuchiwałem starych gospodarzy, którzy u nas, zwyczajowo, na sobotnie posiady się umawiali. Wszystkimi zmysłami, całym sobą, chłonąłem każde słowo jakie gdzieś z nad blatu nadlatywało. Za prawdę objawioną brałem tysięczne przygody, legendy, bajdy, albo i typowe zmyślanki, które podchmielonym biesiadnikom wypite szklanice wina na język przynosiły. Chcę wierzyć, że to właśnie mnie za pierwszego słuchacza opowiadacze sobie obierali. I żeby niewidzianego -a jednak wszyscy o nim wiedzieli- smyka nastraszyć, coraz wymyślniejsze breweryje niby szeptem opowiadali. Udawało się zmyślnym gawędziarzom. Bo kiedy już się rozeszli, to mamusia musiała kilka razy zawołać nim się na odwagę zebrałem, żeby z tajemnego schowka na wielki świat wyjść. Że trzeba iść spać-to nic, łóżko tuż obok, ale trzeba najpierw do ustępu zalecieć. A on jest w najdalszym, najciemniejszym kąciku sieni. Czyste bohaterstwo i rekord prędkości w sikaniu. Przecie tego dreszczyku emocji, wielkookiego strachu, nie oddałbym za żadne skarby. Nie wiedziałem wtedy, że wkrótce zakończy się ten błogosławiony czas. Ale teraz jeszcze -puki co- wieczorne posiady regularnie się odbywały. Ja podrastałem. Wnet za duży byłem, żeby pod stołem godzinami siedzieć, toteż dano mi prawo w drugim rzędzie – tuż za gospodarzami- na taborecie przycupnąć.
Niestety radość tylko kilka sobotnich wieczorów trwała. Niespodziewanie wydarzyła się -wywracająca utrwalony tradycją obrzęd- tragedia. Mój ojciec zginął w tragicznym wypadku. A osierocona rodzina wnet musiała kamienisty świat na inny zamienić. Musiała.
No, nie bardzo daleko, ledwie 50 km. do Kęt koło Oświęcimia. Nie daleko. Ale na zawsze. Opowiadania starych górali już tylko w mojej głowie będą rozbrzmiewać.
Przez dziesiątki lat, wszystko, i po wielekroć zmieniało się w moim życiu. Tylko pamięć, mimo, że nieustająco nowymi bodźcami bombardowana, wiernie i niewzruszenie owe gadki przechowywała. Wryły się w moje jestestwo, jak ruski wierszyk, którego musiałem się w szkole na pamięć nauczyć. [Wystarczyło trzy razy przeczytać].
I ciągle, w każdym momencie i sytuacji, one, te historie przeżyte, legendy tradycją za pewnik uznane, bajdy ze strasznym morałem dla niegrzecznych dzieci zmyślane, czy na poczekaniu wykombinowane absurdalne bajki, dopominają się – aż czasem huczy w głowie- żebym je- -jako świadek ostatni- chociaż kilku ludziom przekazał. Niechby pamięć trwała.
Boga-ć tam. Poddaję się.
Wiele z tych gadek w poprzedniej książce, opowiadaniach, tekstach upublicznionych, już przedstawiłem. Tutaj tę, przy specjalnej okazji zasłyszaną, najdłuższą, najtragiczniejszą, ziarno prawdy w sobie niosącą opisuję.
Z tą książką jest jak z biblijnymi ewangeliami. Zapisywana po dziesiątkach lat od zasłyszenia. Więc proszę wybaczyć, nie są to akuratne słowa pierwotnie je głoszącego świadka. To moja interpretacja. Ale tak szczera, jak szczere były słowa -minionego już- opowiadacza.
Gawędziarze wiele się natrudzili, żeby Nas nie znudzili.
Życzę dobrej lektury.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *